Do Jharkot w Dolnym Mustangu trafiłem przypadkiem. Po zejściu z przełęczy Thorong-la nie chciałem zatrzymywać się w Muktinath. Słynna hinduistyczna świątynia z wiecznym ogniem i Bob Marley Pub przyciągają zbyt wielu turystów. Pielgrzymów też nie brakuje. Postanowiłem zejść do mniejszej wioski położonej kilkaset metrów niżej.
Widok z góry przypominał sceny z filmu „Himalaya”. Wioskę otaczają pola, sady jabłkowe i pastwiska, na których leniwie pasą się konie, kozy, owce, jaki i dzo (mieszanka krowy i jaka o bardzo przyjemnym wyglądzie). Tajemniczości dodają ruiny fortu ( w przeszłości księstwa Mustangu zaciekle ze sobą wojowały) i stara, pięciusetletnia gompa. Nad białymi glinianymi domami górują szczyty Annapurny, Thorong Peak i od strony zachodniej Dhaulagiri. Trudno się nie zachwycić.
Wioskę zamieszkują Tybetańczycy. Od właścicielki hotelu dowiedziałem się, że na terenie gompy jest szkoła dla okolicznych dzieci i Centrum Medycyny Tybetańskiej. Poszedłem tam popołudniu. Sądziłem, że zwiedzę klasztor, zrobię kilka zdjęć, a następnego ranka ruszę dalej. Spotkanie z dzieciakami i z dyrektorem szkoły, Mohanem, zmieniło jednak całkowicie moje plany.
Dzień później, na prośbę Mohana prowadziłem „lekcję” geografii pokazując zdjęcia z dotychczasowej podróży. Byłem zaskoczony, że dzieci mieszkające przecież w miejscu tak odciętym od świata, bez dostępu do Internetu i telewizji, tyle o nim wiedzą i bez problemu można się z nimi dogadać po angielsku.
Mecz piłkarski, który rozegraliśmy popołudniu na jednym z okolicznych pastwisk był testem mojej kondycji. Sądziłem, że nie jest z nią tak źle, ale tempo gry narzucone przez dzieci zmusiło mnie niestety do zmiany zdania. Byłem najsłabszym zawodnikiem mimo, że jako jeden z nielicznych graczy miałem buty. Dzieciaki adidasów nie mają, więc grają w klapkach albo na boso. Na pociechę dostałem białą rzepę i dowiedziałem się, jak należy ją obrać zębami. Dla nich to prawdziwy przysmak, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że szkolne menu jest bardzo skromne. Przez cały czas tylko dla bath i dal bath. Mięso i jajka serwowane są raz w tygodniu.
Kilka dni później mogłem się przekonać o innych wyjątkowych (bo w międzyczasie zszedłem do tzw. cywilizacji, odbyłem ostatni kawałek drogi motorem z Pokhary do Kathmandu, razem z wesołą ekipą „Pashupati Cargo” przygotowałem motor do wysyłki i przywitałem na lotnisku Magdę i Jankę) cechach jharkockich uczniów. 28 października świętowaliśmy tam 8 urodziny mojej córki. „Uroczystość” odbyła się w szkolnej sali modlitewnej. Janka twierdzi, że były to jej najfajniejsze urodziny. I trudno się dziwić. Oprócz zbiorowego „Happy Birthday” została udekorowana kathami – białymi chustami „na szczęście”, po czym natychmiast zaproszona do wspólnej zabawy, zwiedzania miejscowych zakamarków, odwiedzin w pokojach dziewcząt. Nauczyła się puszczać latawce i podobnie, jak reszta, biegać na boso po pastwisku – boisku.
Na nas, dorosłych, otwartość i serdeczność z jaką się spotkała, zrobiły ogromne wrażenie. Jeszcze bardziej byliśmy zaskoczeni, kiedy okazało się, że przywiezione słodycze i balony nie zniknęły od razu, a każde z dzieci zanim zdecydowało się wziąć swoją porcję, upewniało się, czy inne już ją ma. Obiektem z trudem skrywanego pożądania było jedynie puste tekturowe pudełko z pischingera – potrzebne na kredki albo pisaki. Prawdziwego piórnika raczej żadne z dzieci nie ma.
W Jharkot zostaliśmy jeszcze kilka dni. Trójka chłopców ze szkoły towarzyszyła nam w czasie wycieczki na przełęcz Dzongla oddzielającą Dolny Mustang od Górnego Mustangu. Mogliśmy poznać ich marzenia i plany na przyszłość, podziwiać ich hardość i przyjaźń, z jaką się do siebie wzajemnie odnoszą i jak świetnie jeżdżą konno. W drodze powrotnej odwiedziliśmy ich rodzinne wioski. Spotkaliśmy ich rodziców albo rodzeństwo. Chłopcy bardzo się cieszyli - na co dzień mieszkają w szkole i do oddalonych o dzień lub dwa, a czasem trzy dni drogi domów wracają tylko na ferie, wakacje lub dłuższe święta. Wioski są malowniczo położone i pewnie to ta wyjątkowa aura sprawia, że miejscowa bieda staje się mniej zauważalna. Na przykład stary i gliniany dom Sonama, najstarszego z chłopców, wzbudził naszą prawdziwą zazdrość. Można było przypuszczać, że nie ma w nim zbyt wielu wygód, ale za to widok z tarasu miał rządzący: centralnie na Dhaulagiri!
Wszystko to wydawało się być fantastyczną atrakcją, zupełnie jak z albumu „Faces of Nepal”, dopóki nie popsuła się pogoda. Dzień bez słońca z padającym śniegiem i zimnym wiatrem oznaczał, że kończy się ciepła himalajska jesień. Odziani w czapki i kurtki puchowe poszliśmy do szkoły na lunch. Podwórko przed klasztorem, na którym toczy się szkolne życie było opustoszałe. Zmarznięte dzieciaki siedziały w swoich pokojach i cieszyły się, że „idzie zima”. I wtedy dotarło do nas, co to dla nich oznacza.
Budynek, w którym znajduje się szkoła ma 500 lat. Nie bardzo nadaje się na szkołę z internatem. Ma niewiele udogodnień. Nie ma ogrzewania, ciepłej wody, łazienki. Pokoje, w których śpią dzieci są ciemne i zimne, jedyna toaleta ciągle się zatyka, stary kolektor słoneczny coraz częściej się psuje, a jeden kontener na wodę zainstalowany na dachu to zdecydowanie za mało na 21 uczniów plus personel. Mohan robi, co może, ale niestety środki, jakimi dysponuje są bardzo ograniczone. Jak można tam „normalnie” funkcjonować, a na dodatek cieszyć się, że zima nadchodzi?
Wróciliśmy do Polski. Na razie organizujemy spontaniczną akcję „Przetrwać zimę w Himalajach”, czyli zbiórkę pieniędzy na zakup ciepłych ubrań i butów dla dzieciaków ze szkoły. Niedługo pewnie założymy fundację. Mówiąc najprościej: o takich dzieciach i takim miejscu nie da się zapomnieć.
|
znowu w Jharkot
|
|
szkoła w cieniu Dhaulagiri |
|
Mohan, dyrektor szkoły jest wyjątkowym osobnikiem |
|
500 letnia gompa do której jest "przytulona" szkoła |
|
urodzinowe puszczanie latawców |
|
pełna samodzielność |
|
wyprawa na przełęcz |
|
Sonam - wirtuoz jazdy na tybetańskich konikach |
|
na przełęczy Dzong La |
|
Jharkot widziany od strony Górnego Mustangu |
|
okoliczne świętości |
|
portrety uczniów z Jharkot |
|
pies na dachu świata |