trasa





Krótki wstęp, post faktum.

Bloga zacząłem prowadzić w Biszkeku. Od ponad miesiąca byłem w trasie, zatem pierwsza część moich wspominek jest trochę odgrzewana, ale drogę przez Tadżykistan, Kirgizję, Chiny, Pakistan i Indie opisywałem na gorąco. W Nepalu znowu sobie odpuściłem i zamieściłem tylko trochę zdjęć i opis wycieczki rodzinnej do Jharkot.

Prawie cztery miesiące spędzone w drodze z Krakowa do Kathmandu były jednym z najlepszych kawałków mojego życia. Przebyłem trasę, znalazłem się w miejscach przepięknych, opuszczałem je z żalem, obiecując sobie wrócić tam na pewno. Byłem też w miejscach w których pojawiać się ponownie nie zamierzam. Poznałem wielu fantastycznych ludzi, kontakt z nimi zapewne wpłynie na moją postawę życiową. Przebyta droga oraz wszystko czego doświadczyłem trochę zmieniło mój stosunek do świata. Chciałbym i ja pozostawić po sobie ślad w miejscach, które tak mnie urzekły.

Być może do tych przemyśleń skłoniła mnie dwukrotna wizyta w szkole dla tybetańskich dzieci z Mustangu w Jharkot.


Trasa:

Z Krakowa wyjechałem 29 lipca 2010 przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgizję, Chiny, Pakistan, Indie dotarłem do Kathmandu. W Nepalu spędziłem ponad miesiąc, wróciłem do Polski 16 listopada 2010.




sobota, 25 września 2010

Indie

Daramsala 27 09 2010

Jednak zmiękłem i do Lahore pojechałem autostradą. Wprawdzie wybierając trasę przez Grand Trunk Road doświadczył i zobaczył bym znacznie więcej, lecz wizja przeciskania się przez kolejne zatłoczone, śmierdzące spalinami, pełne kurzu miasta w 35cio stopniowym upale zadziałała jak skuteczny demotywator.
Jechałem tak sobie niczym jakiś maharadża, napawając się równym jak stół asfaltem, zaliczając bez wysiłku kolejne kilometry, a tu mnie highway patrol zatrzymuje. Grzeczne chłopaki wypytali o zdrowie, czy mi czegoś nie potrzeba , czy dobrze się czuję w Pakistanie; takie tam kulturalne pogaduszki. Na koniec zapytali czy wiem jakie wykroczenie drogowe popełniłem. Oczywiście pojęcia zielonego nie miałem, wydawało mi się że jadę grzecznie i przepisowo jak na egzaminie. Okazuje się że na trzypasmowej autostradzie jazda środkowym pasem musi odbywać się z prędkością nie mniejszą niż 100km/h, a ja jechałem 97. Zatem zostałem pouczony i grzecznie pożegnany. Było to chyba najdziwniejsze wykroczenie drogowe jakie popełniłem. Wszystko co dobre kiedyś się kończy, no i autostrada się skończyła, a zaczęły totalnie zwariowane przedmieścia Lahore. Nieprawdopodobny rozgardiasz, jadące we wszystkich kierunkach przedziwne środki transportu, wałęsające się zwierzęta, zaprzęgnięte do gigantycznych wozów chuderlawe, ledwo żywe, przerażone osiołki, muły, woły, wielbłądy. Jedni szalenie się spiesza, inni wręcz przeciwnie, załatwiają swoje sprawy w zupełnym spokoju na środku ulicy. Zresztą trudno stwierdzić gdzie kończy się ulica, a zaczyna pobocze. Tysiące sprzedawców wszystkiego, rozliczne drobne biznesy i warsztaty naprawcze obległy całkowicie pobocze zajmując spory kawałek jezdni. Kakofonia dźwięków, przesycone spalinami i kurzem powietrze. Wszystko w nieustannym ruchu. Po prostu jakiś total. W całym tym zamieszaniu musiałem odnaleźć drogę do centrum a następnie namierzyć guesthaus w którym planowałem się zatrzymać. Zupełnie nie wiem jak to się stało, właściwie otarłem się o lekki cud, bo prawie bezbłędnie trafiłem w obskurną uliczkę przy której znajduje się Internet Regale Cafe.
Teraz wydaje mi się że jestem odrobinę mądrzejszy, więc mogę śmiało napisać taki banał: nie zawsze pierwsze wrażenie jest słuszne. Włócząc się po mieście miałem właściwie jedno pragnienie – opuścić to miejsce jak najszybciej. Za to wieczorem ni stąd ni zowąd znalazłem się na jakimś gigantycznym, choć może nie był wcale taki wielki jak mi się zdawało, cmentarzu pośród świętych śramów dyskretnie oświetlonych mistycznym światłem (to znaczy dość ciemno było). Niezwykły nastrój panujący na dziedzińcu świątynnym i fantastyczny koncert sufickich bębniarzy całkowicie odmieniły moje wrażenia z Lahore. To miasto ma podskórne życie, trzeba tylko odrobiny szczęścia żeby na nie trafić.
Następnego dnia przekroczyłem granicę w Wagah, jedynym czynnym przejściu pomiędzy Pakistanem i Indiami. Uprzejmie pożegnany przez pakistańskich urzędników granicznych , a następnie lekko przemielony przez machinę indyjskiej biurokracji szczęśliwie znalazłem się po drugiej stronie. Różnice od razu rzuciły się w oczy. Inne pojazdy, trochę jakby lepsze i nowsze, mniej zamętu na ulicach, więcej dostatku.
W Amristarze zatrzymałem się w bardzo fajnym, czystym hotelu z ogrodem, wielka odmiana po zasyfiałym guesthausie lahorskim. Miasto zwiedzałem z wydatną pomocą Sindra Singha i jego kolorowej rikszy. Jako jedna z nielicznych postaci wiedział że PL to Polska, a poza tym mówił nieźle po angielsku i co najważniejsze doskonale znał miasto oraz jego rozliczne atrakcje. Dwa dni eksploracji Amristaru wystarczyły żebym zatęsknił za jakimś bardziej odludnym miejscem. Niestety Indie to mało atrakcyjne miejsce dla kogoś ceniącego sobie prywatność i odosobnienie, po prostu żyje tutaj zbyt wiele ludzi. W stronę Nepalu postanowiłem jechać przez góry licząc na mniejsze zagęszczenie hindusów. Z zamieszkałego przez Sikhów Pendżabu na północ w stronę Kaszmiru i przez Himachal Pradesz a następnie Utharankah do granicy nepalskiej. W ten sposób zamierzałem ominąć najgęściej zaludniony stan czyli Uthar Pradesz. Ponoć na kilometrze kwadratowym żyje tam 800 osób – w takich warunkach trudno o prywatność.
Droga na północ z Amristaru w stronę Kaszmiru bardzo zatłoczona, co kilka kilometrów pełna chaotycznego ruchu miejscowość, a pomiędzy miejscowościami szaleni kierowcy ciężarówek i autobusów marki Tata, zawsze wyprzedzający na trzeciego, bez względu na szerokość drogi i rodzaj pobocza. Do tego setki rozmaitych pojazdów poruszających się we wszystkich kierunkach z rozmaitą prędkością. Kurz, upał i wałęsające się zwierzęta, czyli pełen wachlarz drogowych atrakcji. Na tej drodze widziałem najbrzydsze seryjnie produkowane pojazdy świata. Były to motoriksze osobowe napędzane silnikiem diesla. Dizajnem nie przypominały niczego co jeździ po drogach, więc trudno o porównanie. Może trochę z tyłu wyglądały jak przedpotopowy autobus po poważnym wypadku. Wszystko w tych pojazdach było okropne, nawet pozycja kierowcy. Żeby zwiększyć ilość zabieranych pasażerów zmyślny konstruktor tego pojazdu pozostawił tak mało miejsca dla kierującego, że mieścił się tam wyłącznie małego rozmiaru hindus, kierownicę miał prawie na piersiach a nosem dotykał przedniej szyby - o ile dany model posiadał przednią szybę. Pojazd był trójkołowy, dwukolorowy (czarno -żółty) i miał pod dziwnym kątem sterczącą pokraczną maskę. Generalnie zły sen dizajnera. Busik taki zabierał około 15-20 osób, niemiłosiernie stłoczonych w części pasażerskiej. Do tego okropnie pierdział i dymił czarnymi spalinami. W porównaniu z owym pojazdem klasyczny indyjski TukTuk to arcydzieło dizajnerki.
Dotarłem do Daramsali czyli siedziby tybetańskiego rządu na uchodźctwie (nie wiem jak to się pisze) Ładnie położona pośród porośniętych himalajskimi sosnami wzgórz, pełno hoteli fajnych sklepów z pamiątkami i restauracji z tybetańskim jadłem no i mnóstwo turystów pomiędzy którymi przeciskają się zakutani w bordowe opończe mnisi.. A najwięcej nawiedzonych panienek w różnym wieku pragnących na własne oczy ujrzeć Jego Świątobliwość, który akurat przebywa na drugim końcu świata. Kolejnym przystankiem była Simla, miejsce niezwykłe. Miasto kurort położone na wysokości ponad 2km npm, całe na stromych zboczach porośniętych wspaniałymi lasami. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt że większość budynków zbudowana została jest w pięknym wiktoriańskim stylu . Na to nałożył się lekki hinduski rozpieprz, a fasady tych pięknych domów opanowały złośliwe i wścibskie małpy. Simla to obecnie takie Zakopane dla hindusów, pełno tu lansujących się nowobogackich typów oraz ekskluzywnych sklepów, oczywiście poprzetykanych gęstą siecią tanich garkuchni, obskurnych bazarów i tandetnych szyldów. Po wszystkim łażą małpy, a drogi poza głównym deptakiem dziurawe jak na największym zadupiu.
No cóż, czas kończyć smętną opowieść o indyjskiej trasie... Jestem już w Nepalu, więc w wielkim skrócie napiszę że przejazd przez himalaje, a konkretnie stany Himachal Pradesz i Utharankę dały mi tak w skórę że hej. Monsun w tym roku był wyjątkowo długi i zjadliwy. Jechałem kilka dni po ostatnich opadach, zatem zaliczyłem wszystkie możliwe atrakcje drogowe:


  • szaleni, wiecznie wyprzedzający kierowcy (jednak hindusi maja jakiś problem),


  • tylko dla orłów czyli kilerski przejazd doliną Gangesu 1500m nad szalejącą w dole, wezbraną monsunowymi ulewami szaroburą rzeką, po drodze praktycznie zmiecionej przez lawiny kamienno-błotne,


  • wielogodzinne oczekiwanie aż drogowcy udrożnią przejazdy przez lawiniska,


  • tysiące zakrętów, pokonywanych na pierwszym biegu itd..
Muszę przyznać że Lonley Planet nie kłamie; Kausani polecana jako wyjątkowo atrakcyjna miescowość jest faktycznie atrakcyjna, właściwie główną atrakcją jest zniewalający widok skrzącego się bielą masywu Nanda Devi na tle porośniętych sosnowymi lasami wzgórz. Cuda te można obserwować popijając zimne piwko na teresie restauracji prowadzonej przez rodowitych Nepalczyków z Pokhary . Jednak z przykrością stwierdzam że Indie zajmują na mojej subiektywnej liście przedostatnie miejsce w rankingu fajności mieszkańców krajów przez które jechałem. Ostatni są Chińczycy, choć prawdopodobnie gdyby porozumiewali się w jakimś zrozumiałym języku, wyprzedzili by Hindusów. W Indach żyje zbyt wielu ludzi, nawet górzyste stany są mocno zamieszkałe, a ludzie ci nie nawiązują żadnych pozytywnych relacji z przyjezdnym, no chyba że chodzi o kasę. Podam przykład żeby nie posądzono mnie o rasowe uprzedzenia. Na wielkim lawinisku, jeszcze do końca nie uprzątniętym, zaliczyłem glebę, czyli wywinąłem orła, na szczęście motor nie poleciał do rzeki, za to ja znalazłem się trzy metry niżej z rozwaloną ręką (powierzchownie). Po kilkukrotnych próbach podniesienia motoru musiałem poprosić o pomoc. Dwa pełne ludzi jeepy stały za mną i trąbiły żebym się tak nie guzdrał. Dopiero po którymś moim stanowczym wezwaniu kilku delikwentów ruszyło dupy żeby mi pomóc. W Pamirze i Karakorum byłoby to nie do pomyślenia. Tam każdy niesie natychmiastową i bezinteresowną pomoc niczym Klimek Bachleda, nawet kiedy człowiek jej specjalnie nie potrzebuje. Po za tym widać że hindusi maja problem po stylu ich jazdy, zawsze większy ma pierwszeństwo, wyprzedzać trzeba w każdej sytuacji, a zwłaszcza pod górę i na zakręcie, a nie daj boże jak jakiegoś pierdołę wyprzedzę to zaraz chce się ścigać. Na koniec dodam że prawie żaden z hinduskich interlokutorów nie zadał mi pytania osobistego, ani nie był zainteresowany moją trasą, nie interesowało ich też czy podoba mi się w ich kraju. Pytania właściwie wyłącznie dotyczyły marki, pojemności i ceny motocykla. Hindusi to kompletnie nie moja bajka, choć żarcie mają skurczybyki ekstra.
Przejście graniczne Banbasa na które trafiłem jakimś cudem to tez niezłe kuriozum. Najpierw nieprawdopodobnie dziurawa i kamienista droga cała obstawiona byle jak skleconymi, obskurnymi budami z kontrabandą, potem most a właściwie jakaś gigantyczna śluza. Żeby ją przejechać, musiałem przejść na piechotę na drugą stronę i grzecznie poprosić jednego typa żeby łaskawie otworzył wrota, bo przejście dla pieszych było dla beemki za wąskie. Zrobił to po chwili,ale z wyraźną niechęcią. Potem były 2 szopy w których mieściły się immigration i custom office. Tam ślamazarni urzędnicy wypełnili kilka solidnych formularzy, przepisując dosłownie te same dane po kilka razy. W trakcie poszukiwania pieczątki spasiony urzędnik otworzył szafę w której wysypały się gigantyczne w pliki zakurzonych dokumentów pamiętających chyba czasy Imperium Brytyjskiego. Na co komu ta biurokracja? Jednak w Indiach maja za dużo ludzi i trzeba im stale dawać jakieś zajęcie. Na przykład w restauracji gdzie znajduje się 6 stolików, zazwyczaj jest przynajmniej 7miu kelnerów. Przy czym goście siedzą tylko przy dwóch stolikach, więc kelnerzy zajmują się sami sobą , a klienci cierpliwie czekają aż któryś raczy się zbliżyć.
Zapewne dla wielu Indie to tajemnicza i intrygująca kraina, ja jednak Indii nie kupuję. Znacznie lepsze wrażenia pozostawił w moich wspomnieniach Pakistan, a zwłaszcza jego mieszkańcy. Nie mówiąc już o Irańczykach i fantastycznie przyjaznych obywatelach wszystkich post sowieckich stanów.
Enter.



Sidra Sigh - mój osobisty szofer

mówił do mnie Babuu



ciężki kawałek chleba
do tego duża  konkueancja


częściej pod górę





ale z góry - jako ten kral.
nowa riksza 250 $ - jakieś dwa lata oszędzania
a nowy Enfield ? chyba 50...
Golden temple w amistarze - do połowy naprawdę ze złota
zerowa wyporność, ale sadzawka śwęta wiec się nie liczy
uroki bycia dziadkiem

hobbit, gremlins czy ktos taki...


Daramsala
z życia mnichów na emigracji




szkoła z przytułkiem dla tybetańskich dzieci

Simla - prawie jak w Anglii




gdyby nie te małpy




Ganges
przydrożna garkuchnia od środka

i od zewnątrz - pyszny obiad za dolara



trzeba cierpliwie poczekać, na szczęście zjawiła się kopara


głęboko w dolinie Ganges


Nanda Devi


i wszystko jasne



dojazd do granicy napalskiej - rodzaj strefy wolnocłowej w indyjskim stylu





















środa, 22 września 2010

Pakistan, Karakorum Highway

Dich 14.09.2010




Właśnie skończyłem kolację z Masudem, Sultanahmedem i Khamem, strażnikami parku Kunjareb. Bardzo fajne chłopaki. Od wczoraj jemy wspólne posiłki, jaramy hasz i gadamy o różnych sprawkach. Przed chwilą były świetne cipaty z dalem a na deser wspólnie wypaliliśmy 2 skręty. Mają taką prymitywną kuchnio jadalnię. Siedzi się na ziemi dookoła małego piecyka opalanego drewnem wyrzuconym przez rzekę. Na tym piecyku Sultamahmed który jest kucharzem i pełni różne funkcje gospodarcze, pichci smaczne miejscowe potrawy.
---------
Po zawiłej odprawie celno-paszportowej w ostatnim mieście Chińskim czyli Taszkorganie, pojechałem w stronę oddalonej o 100km przełęczy Kunjerab. Zakazano mi się zatrzymywać, nawet na siku. Droga bardzo dobra, widoki piękne, ruch umiarkowany. To znaczy na całym odcinku minąłem 3 samochody. KKH wspina się łagodnie coraz wyżej, aż osiąga przełęcz zwieńczoną wielką chińską bramą Po czym nagle się urywa. Dosłownie urywa, bo gdyby ktoś nie położył 3ch kamieni na końcu, niechybnie wykonałbym półtorametrowy skok. Ledwo co wyhamowałem. Okazało się że trzeba skręcić w bok na krzywą drogę gruntową aby po kilkuset metrach dojechać do strażnicy pakistańskiej. Strażnica mieści się niewielkim, murowanym budynku położonym pośród oszałamiającej scenerii wysokogórskiej. Na odgłos motoru z budynku wyszło dwóch umundurowanych brodaczy. Miło mnie pozdrowili, powitali w Pakistanie i zaprosili na herbatę. Wyjąłem chińskie herbatniki, wspólnie pogryzając gawędziliśmy sobie przyjemnie. W pewnym momencie nie wytrzymałem i zapytałem czy chcą zobaczyć mój paszport, stwierdzili że to zbyteczne. Zatem podziękowałem za herbatę, a oni odprowadzili mnie do motoru, po czym życząc szczęśliwej podroży pożegnali przyjaźnie. Po doświadczeniach z postsowieckimi i chińskimi przedstawicielami władz dla których paszport był ważniejszy od człowieka, podejście Pakistańczyków bardzo mnie rozczuliło. Ponadto w przeciwieństwie do Chińczyków wszyscy urzędnicy i wojskowi mówią po angielsku, dzięki czemu kontakty służbowe są o wiele łatwiejsze, a relacje przyjemniejsze.
Niestety jakość drogi radykalnie się pogorszyła, właściwie nie ustępowała drogom pamirskim. Asfalt był w stanie szczątkowym, a większość trasy stanowił wielki plac budowy, na którym pracowało mnóstwo Chińczyków i trochę Pakistańczyków. W oczy rzucił się kontrast w zachowaniu jednych i drugich. O ile Pakistańczycy serdecznie się do mnie uśmiechali i machali przyjaźnie, Chińczycy tylko się gapili. Nawet jak im machałem na powitanie, rzadko który odmachał. Potem minąłem checkpost sił bezpieczeństwa, tu też nikt mnie o paszport nie pytał, musiałem tylko się wpisać do książki. Tego dnia chciałem dojechać do miejscowości Sost, gdzie jest immigration office w którym zamierzam grzecznie poprosić o wizę. Droga stawała się coraz bardziej dramatyczna. Pionowe urwiska po obu stronach rzeki, ginące gdzieś w chmurach ośnieżone wierzchołki gór. Do tego koślawa, miejscami będąca wykutą w pionowej ścianie półką droga. Taka jazda to naprawdę emocjonujące przeżycie. Nie będę ukrywał że parę razy omal się nie posrałem. W pewnym momencie, jakieś 10 km przed Sostem, trafiłem na widok zgoła surrealistyczny. Droga przede mną była całkowicie zasypana ogromnymi głazami piętrzącymi się na wysokość kilkunastu metrów. Z jednej strony ta ogromna kupa kamieni znikała w nurcie spienionej rzeki a z drugiej sięgała pionowego urwiska . Całe zbocze zostało świeżo wysadzone i jeszcze dymiło, wyglądało na to że nie prędko jakiś pojazd pokona ten odcinek. Zawróciłem żeby zasięgnąć języka. Natknąłem się na 2ch kolesi jadących dziwnym trójkołowym pojazdem. Powiedzieli że droga będzie przejezdna za jakieś dwa, trzy dni. Zaproponowali nocleg w swoim baraku, przy czym uprzedzili że ponieważ są budowniczymi drogi, warunki mają kiepskie. Zapytałem czy nie ma jakiejś alternatywy, powiedzieli że jak się wrócę 20 km do checkopintu w Dich, to mogę się zatrzymać w guesthousie należącym do dyrekcji parku. Nie zbyt chciało mi się wracać tą dramatyczną drogą, ale raczej nie miałem wyboru. Namiotu nie ma szans nigdzie rozbić, chyba że na środku drogi a i tak największym ryzykiem nie byłyby pojazdy tylko spadające kamienie. Zatem postanowiłem zawrócić i nie pożałowałem. Miły strażnik parkowy powiedział że wprawdzie gesthaus jest dla oficjeli wizytujących park, ale z racji tego że droga jest zablokowana i na pewno żaden oficjel się nią nie przedrze, mogę zatem zamieszkać w gesthausie. Pokój bardzo miły, wprawdzie brakuje szyby w oknie, ale jest elektryka i łazienka. Po zainstalowaniu się w apartamencie upichciłem obiad, bo od rana nic nie jadłem. Potem poszedłem na mały spacer. Natknąłem się na 2ch panów w tradycyjnych strojach pasztuńskich, zaproponowali mi herbatę. Nie odmówiłem. W ten sposób poznałem dowódcę sił bezpieczeństwa w rejonie Kunjerab. Zaprosił mnie do siebie, pogadaliśmy z pół godziny, a na odchodnym zdeklarował wszelka pomoc, gdybym takowej podczas mojego pobytu w Dich potrzebował. Z kolei strażnicy parkowi zaprosili mnie wieczorem na kolację, a następnego dnia na obiad i kolację. Biedni są ci ludzie, ale cholernie gościnni. Żal mi Pakistańczyków okropnie, za to że ich te wszystkie plagi nawiedzają.
------
Drugiego dnia w trakcie kolacji przyszła wiadomość - droga odblokowana. Zatem jutro rano, po małej przerwie przerwie mogę ruszać dalej.
------
Rano obudziła mnie piękna pogoda i chłopaki z checkpostu zapraszające na śniadanie. Po zjedzeniu ciapatów popijanych czajem, spakowałem motor, pożegnałem się serdecznie z moimi dobroczyńcami i ruszyłem w dalszą drogę. Znowu musiałem pokonać kilerski odcinek drogi, z przewieszonymi, kruchymi skałami po prawej stronie i huczącą w głębokim kanionie rzeką po lewej. Wysoko w górze skrzyły się w słońcu ośnieżone, szczyty. Widoki po prostu wspaniałe. Do Sostu dotarłem po mnie więcej półtorej godzinie. Strażnik powitał mnie przyjaźnie, podniósł szlaban i wskazał budynek graniczny gdzie niezwłocznie się udałem.
No i jest wiza!
Rozliczne mniej lub bardziej wiarygodne pogłoski na temat możliwości otrzymania visa on arrive w Sost potwierdziły się w 100 procentach. Uprzejmi urzędnicy z immigration office w ciągu pół godziny załatwili wszystkie formalności, a niezbyt rozgarnięci celnicy z moja wydatną pomocą wypełnili carnet de passage. Zatem droga do Indii wydaje się otwarta. Oczywiście z formalnego punktu widzenia, bo jeszcze trzeba pokonać zdewastowane powodzią 1500km. W Sost była nawet czynna stacja benzynowa, zatem zatankowałem do pełna i ruszyłem KKH w stronę Passu, gdzie zamierzałem spędzić kolejną noc. Niestety po przejechaniu 10km natrafiłem na zerwany w trakcie powodzi most. Wprawdzie Chińczycy budują nowy, ale jeszcze nie nadaje się do użytku. Mała kładka sklecona byle jak z kilku żerdzi i desek, rozpięta pomiędzy zanurzoną w spienionym nurcie pozostałością starego mostu, a ostatnim przyczółkiem dawała możliwość przejścia jedynie na piechotę. Kilku chętnych pakistańczyów pracujących w chińskiej ekipie zaproponowało mi odpłatną pomoc w przeprawie. Początkowo wyraziłem zgodę, nawet rozpakowałem bagaże, ale po chwili stwierdziłem że wobec braku jasnej strategi działania moich pomocników, ryzyko utraty motoru jest zbyt wielkie. Zasięgnąłem języka, poinformowano mnie, że za 2 dni nowy most powinien być przejezdny. Postanowiłem zatem się nie napinać, wrócić do Sost i tam w jakimś hotelu poczekać kolejne 2 dni. Wybrałem motel należący do PTDC (Pakistan Tourism Development Corporation) Jest to organizacja posiadajaca sieć hoteli i biur informacji turystycznej w całym Pakistanie. Przyzwoity standard i nie zbyt tanio. Byłem jedynym gościem tego przybytku. Okazało się że 200m dalej jest przyjemny gesthaus za ¼ ceny. W tym gesthausie mieszka Belg rowerzysta. Peter właśnie wrócił z Afganistanu, gdzie razem z ekipą kręcili jakiś dokument. Byli tam przez 4 miesiące, a teraz się odłączył, kupił rower i jedzie do Chin.
Następnego dnia po śniadaniu (ciapaty, jajko sadzone i herbata z mlekiem) ruszyłem na spotkanie z przygodą. No i się nie zawiodłem. Most rzeczywiście okazał się przejezdny, ale droga cały czas podła, a góry przerażające ogromem. Tutaj człowiek dosłownie czuje potęgę natury i jak mały jest wobec jej majestatu. W pewnym momencie dojechałem do jeziora które wiosną zalało górną część doliny Hunzy. Po zejściu gigantycznej lawiny ziemnej dolina została przegrodzona ogromna groblą, a wezbrane wody rzeki Hunza utoworzyły jezioro długości 20 km i głębokie na 160m. Zielonkawa toń wypełniała całkowicie dno doliny. Obydwa brzegi flankowane są pionowymi skałami kilkukilometrowej wysokości. Coś niesamowitego. Dojechałem do miejsca gdzie stało kilka ciężarówek , jakieś budy i kręciła się masa ludzi. W dole zacumowane były fantazyjnie pomalowane łodzie. Pakistańczycy mają zamiłowanie do malowania swoich środków lokomocji w psychodeliczne wzory, używają przy tym wszelkich możliwych kolorów. Gdy tylko zatrzymałem motor podbiegło do mnie kilku kolesi mówiąc że „boat is ready” oraz oferując pomoc w załadunku. Powiedziałem że najpierw się muszę rozejrzeć, chciałem ocenić sytuację. A sytuacja nie była wesoła. W dole rzeczywiście stała łódź pełna ludzi, ale żeby się tam dostać należało zejść na łeb na szyję z 10cio metrowego kamiennego nasypu, a następnie załadować się do łodzi której burta miała ponad metr wysokości. Nie zbyt sobie wyobrażałem jak mam tego dokonać z prawie 300 kilowym motorem. Szef ekipy która zaoferowała pomoc powiedział żebym się nic nie martwił, że zbudują „atrifitial bridge” i będzie ok. Rzeczywiście poukładali jakieś dechy w 5ciu chłopa jakoś wtaszczyliśmy cielsko beemki do łodzi. Stresu miałem przy tym co niemiara. Na koniec elegancko załadowali wszystkie moje klamoty z zażądali 10$ za usługę. Chciałem się początkowo targować, ale dałem spokój – ludziska nie mają z czego żyć , natura ich ciężko doświadczyła, więc niech trochę skorzystają. Na łodzi poznałem bardzo miłego rowerzystę Kanadyjczyka. Dawid (ma na imię) jest od 20 miesięcy w trasie i zamierza być jeszcze kilka. Jedzie w tym samym kierunku co ja, zatem ustaliliśmy ze jak się uda to spotkamy się w Karimabadzie.
Jezioro jest naprawdę imponujące, przeprawa łódką to nie lada przeżycie. Operatorami i właścicielami łodzi są goście z południa, miejscowi nie maja ani odpowiedniego sprzętu, ani pojęcia o żeglowaniu. Ponoć w zimie Chińczycy mają podjąć próbę spuszczenia wody. Nie wiem jak tego zamierzają dokonać, bo to robota dla jakiś gigantów, ale z drugiej strony któż na coś takiego mógłby się poważyć jak nie Chińczycy. Wysadzić się tej naturalnej tamy nie da, bo cała dolina Hunzy znalazła by się pod wodą, a żyje tam mnóstwo ludzi, więc nie wiem jak???
Po półtoragodzinnej podróży w potwornym hałasie powodowanym przez archaiczny silnik napędzający łódź z za zakrętu wyłonił się koniec jeziora. I wtedy przeżyłem kolejną załamkę. Była to gigantyczna kupa kamieni i rumoszu skalnego. Pełna kurzu. Gdzieniegdzie pracowały ogromne kopary, a dokoła po zaimprowizowanych, niemiłosiernie stromych dróżkach uwijały się jeepy. Przy ogromie tego lawiniska koparki wyglądały jak jakieś dziecięce zabawki. Nabrzeża w ogóle nie było. Ludzie po prostu wyskakiwali na wielkie głazy i zasuwali do góry jak kozice. Jakieś 15 m powyżej lustra wody zaczynały się te zaimprowizowane cholernie strome , pełne pyłu i luźnych kamoli dróżki dla jeepów.
Tutaj powinien być opis karkołomnego rozładunku i dalszej drogi do Hunzy a potem z Karimabadu Do Gilgitu, jakiś opis Gilgitu potem Chilas i Indus Koshistan. Niestety zabrakło mi energii pisarskiej. W skrócie:



  • przy rozładunku prawie osiwiałem



  • Dolina Hunzy przepiękna, szkoda że turysci przestali przyjeżdżać, jak nie zaczną to wszyscy hotelarze i sklepikarze zbankrutują. Niestety pogoda się popsuła i nie mogłem podziwiać Hunzy w pełnej krasie.



  • Z Karimabadu do Gilgit 120km jechałem cały dzień. Droga nadal podła. Złapałem pierwszą gumę, na szczęście 100m od wulkanizatora – jednak ktoś nade mną czuwa.



  • W Gilgit pełno wojska – blisko Kaszmiru.



  • Z Gilgit do Chilas ciagle podła droga. Za to z widokiem na Nanga Parbat. Zrezygnowałem z wycieczki do base campu pod Nanga Parbat, jak zobaczyłem drogę którą trzeba tam jechać.

    UWAGA, JEŻELI KTOKOLWIEK TO CZYTA - BARDZO PROSZĘ NAJBLIŻSZE WAKACJE ZAPLANOWAĆ W DOLINIE HUNZA. PIĘKNIEJSZEGO I BARDZIEJ NIEZWYKŁEGO MIEJSCA I TAK NIE ZNAJDZIECIE. LUDZIE WIĘCEJ NIŻ MILI, NASTAWILI SIĘ NA TURYSTÓW, POBUDOWALI HOTELE, GUESTHAUSY I EKSTRA SKLEPY Z PAMIĄTKAMI. OD ROZPOCZĘCIA WOJNY Z TERRORYZMEM TURYSTÓW JAK NA LEKARSTWO. JESZCZE TROCHĘ I LUDZISKA  ZBANKRUTUJĄ.  PROPAGANDA  DOTKNĘŁA TYCH PRZYJAZNYCH I POZYTYWNIE NASTAWIONYCH DO TURYSTÓW GÓRALI.
    PO ZA TYM MOŻNA ZA 2$ KUPIĆ EKSTRA TWARZOWE CZAPKI PASZTUŃSKIE W KTÓRYCH WYGLĄDA SIĘ JAK GUGLGUDUIM HEKMATIAR.
Droga z Chilas do Mansery:
Chilas opuściłem wcześnie rano. Początkowo planowałem jechać boczną droga przez wysoką przełęcz Babusar Pass, ale szef miejscowej policji, w trakcie wieczornej wizyty stanowczo wyperswadował mi ten pomysł. Podobno droga jest w bardzo złym stanie i samotna nią jazda byłaby wielkim ryzykiem. Zatem wybrałem główną trasę przez gniazdo szerszeni (Jak opisuje Lonley Planet) czyli Indus Koshistan. Po wczorajszej lekkiej dupówie pogoda zrobiła się wyśmienita. Trochę zacząłem żałować że nie zostałem w dolinie Hunzy ze 2 dni dłużej. Nie przypuszczałem że dupówa tak szybko minie. Jazda KKH w trakcie silnego deszczu to prawie samobójstwo. Luźno powiązane kamienie są wypłukiwane przez wodę i większość trasy jest bombardowana . Ponoć czasem spadają bloki wielkości samochodu.
Na szczęście po kilkudziesięciu kilometrach skończył się permanentny remont drogi. Co nie oznacza że dalej jechało się eleganckim asfaltem. Owszem były fragmenty asfaltowe, ale poprzerywane osuwiskami i okropnie dziurawe od spadających bloków skalnych. Większość trasy wiodła wzdłuż doliny Indusu. Ktoś kto zdecydował się poprowadzić drogę w tej scenerii musiał być lekko szalony. Tylko dla orłów – tak bym streścił ten odcinek. Momentami ekspozycja była tak wielka, że miałem żołądek w przełyku,. Droga poprowadzona wykutą w pionowej ścianie kilkukilometrowej wysokości, bez żadnych barierek ochronnych. Co chwila wyłaniająca się zza zakrętu barokowa ciężarówa sunąca majestatycznie niczym XVII-to wieczny galeon na pełnym morzu. Nie wiem czy bardziej stresująca była jazda przy ścianie i wyprzedzanie od strony „nawietrznej” czy na odwrót. Za to lokalesi zdawali sobie nic nie robić z tej szaleńczej jazdy. Podstawowym środkiem krótko i średniodystansowej jazdy w Pakistanie jest przerobiony minibusik Suzuki, lub samochód typu pick-up. Przeróbka polega na wyposażeniu paki w siedzenia oraz zamocowaniu maksymalnej ilości uchwytów i podestów dla pasażerów. Część osób wsiada na pakę, a pozostali wiszą jak winogrona uczepieni byle czego. Nie byłem w stanie dokładnie policzyć, ale przeciętnie busik zabierał z 20 osób. Takie niemiłosiernie obładowane auta gnały po całej trasie czasem dosłownie balansując nad przepaścią. Zresztą zwykłe osobówki tez nie mają pustych przebiegów. np. toyota Corolla przewozi co najmniej 8 osób, z czego 2 w otwartym bagażniku.
Pomimo informacji jakoby w prowincji przez którą jechałem cudzoziemcy byli mniej niż chętnie widziani, zazwyczaj spotykałem się z przyjaznym zainteresowaniem tubylców. Oczywiście nie było tak miłe jak nastawienie mieszkańców Hunzy. Częste blokady policyjne i checkpointy dawały mi okazję do krótkich konwersacji. Policjanci byli mili, choć nie wszyscy mieli pojęcie gdzie leży Polska. Jeden nawet pytał czy w pobliżu Australii. Z kolei lokalesi zadawali pierwsze pytanie: Are you muslim? Narodowość i inne sprawy mają tutaj mniejsze znaczenie. Rozmowy często dotyczyły Ameryki i amerykanów postrzeganych jako praprzyczyna wszelkiego zła. Co oczywiście nie przeszkadzało mieszkańcom terenów zniszczonych powodzią w przyjmowaniu worków z żywnością z napisem USA AID. W dolinie Indusu widać było straty spowodowane przez wodę. Większość mostów i nisko położonych dróg była zniszczona. Niektóre wioski zostały prawie całkowicie zmiecione. Ludzie budowali z czego popadnie na terenach wyżej położonych prowizoryczne osiedla. Widać było ze pomoc dociera. W okolicy checkpostów zorganizowano punkty dystrybucji żywności w których tłoczyli się powodzianie. Dostarczano też materiały budowlane, głównie masywne drewniane płazy. Jednak gołym okiem było widać, że niektóre miejscowości nie prędko wrócą do stanu sprzed powodzi. Ja przemierzałem tylko przez górną część doliny Indusu, tereny górzyste i stosunkowo słabo zurbanizowane. Sądzę że największe zniszczenia są dalej, tam gdzie Indus zasilany jest innymi rzekami, a góry ustępują gęsto zaludnionym równinom.
W miejscowości Tajkot Bridge jest wielki wiszący most którym przejeżdża się na drugą stronę rzeki. Tu KKH opuszcza tu dolinę Indusu. Stan drogi radykalnie się poprawił. Góry też jakoś zmalały i pokryły się pięknymi sosnowymi lasami. Chwilami czułem się jak w jakiejś Słowenii, jadąc równiutkim asfaltem z namalowanymi starannie pasami w otoczeniu śródziemnomorskiej przyrody.
Potem góry całkiem zmalały, za to pojawiło się więcej miejscowości. Przejazd przez każdą był prawdziwym utrapieniem. KKH jest z reguły główną ulica takiej wioski, zatem cały handel i wszystkie sprawy towarzysko – służbowe odbywają się w obrębie drogi. Jadące w obie strony samochody, a zwłaszcza wielkie, obładowane ciężarówy do tego rowerzyści, piesi i wałęsające się zwierzęta skutecznie blokują przejazd na wiele minut. Wrażenie chaosu pogłębia fakt, że niektórzy dokądś się bardzo spieszą, a inni wręcz przeciwnie. Ci co się spieszą jadą zazwyczaj dalej, zatem za pomocą klaksonu i opresyjnej jazdy starają się przebić przez to rojowisko ludzi aut i zwierząt. Za to mieszkańcy i przybysze którzy przyjechali załatwiać swoje sprawki ze spokojem przemierzają ulicę wzdłuż i wszerz, zwłaszcza wszerz. Temperatura też zasadniczo się zmieniła i zaczęła oscylować w okolicy 30st. z tendencją wzrostową. Na szczęście pomiędzy miejscowościami ruch odbywał się w miarę płynnie. Kilkakrotnie zostałem zatrzymany przez patrole policyjne, głównie w celu wypytania o moja planowana trasę i czy wszystko jest OK. Za każdym razem policjanci proponowali pomoc - której na szczęście nie potrzebowałem. Oczywiście sporo było również pytań osobistych, ale do tego już dawno się przyzwyczaiłem.
W ogóle droga, co kilka - kilkanaście kilometrów jest obsadzona patrolami policyjnymi i wojskowymi. Często są to umocnione posterunki wyposażone w ckm-y. Gdyby nie to, miałbym wrażenie że jestem w prawie normalnie funkcjonującym kraju.
Niesamowite jest obserwować różnice pomiędzy krajami niegdyś będącymi w strefie rosyjskich i angielskich wpływów. Odnoszę wrażenie że Ruscy pozostawili po sobie skłonność do picia wódki przy każdej okazji, a Anglicy zamiłowanie do krykieta i polo. W prawie każdej większej miejscowości jest zadbany stadion do polo lub krykieta. Widać również że system edukacji działa. Widziałem dużo dzieciaków w mundurkach szkolnych, a w każdej wiosce szkołę. Niektóre z internatem.
W końcu po przejechaniu ponad 300km dotarłem do miasta Mansera gdzie znalazłem kiepski hotel, zatrułem się pokarmowo i poznałem miłych emigrantów afgańskich. W Manserze jest bardzo dużo Afgańczyków, starają się prowadzić rożne biznesy i tęskna do ojczyzny. Bardzo byli zadziwieni, ze nie wybrałem drogi przez Afganistan. Moje tłumaczenia że jest tam zbyt niebezpiecznie zupełnie do nich nie docierały. Miasto mocno chaotyczne, pełne zgiełku, krzywych, brudnych uliczek, mini sklepików, ciemnych garkuchni, rzeźni pod gołym niebem, wrzeszczących muezinów i wszędobylskich busików. Mieszkałem w samym centrum bazaru więc cała ta kakofonia bezpośrednio mnie dotyczyła. Rano ledwo trzymałem się na nogach. Okropne bolał mnie brzuch i miałem mega sraczkę. Zażyłem wszystkie leki przygotowane na taką okazję , napiłem się zielonej herbaty i ruszyłem do Islamabadu. Na szczęście miałem do przejechania tylko 140 km dobrą drogą. Bardzo chciałem zaglądnąć do któregoś z warsztatów dizajnujących ciężarówy. Widziałem ich sporo po drodze, najwięcej przy wzdłuż Grand Trunk Road. Niestety czułem się tak podle, że odpuściłem sobie tą przyjemność. Może w drodze do Lahore znajdę jakiś. Cieżarówy pakistańskie i ich dumni kierowcy to fantastyczny materiał na reportaż lub album. Do tego cały ten przydrożny przemysł dekoracyjny. Moim zdaniem jest w tym jakieś piękno i styl. Narobiłem mnóstwo zdjęć ciężarówom. Kierowcy bardzo się cieszą jak wyrażam podziw dla ich cudeniek i chętnie pozwalają fotografować.
Islamabad to miasto założone w 1960roku na regularnej siatce ulic. Projektanci wykorzystali wszystkie zdobycze XX-to wiecznej urbanistyki. Układ miasta jest logiczny, ulice proste, szerokie, jest sporo zieleni, parki i centra handlowe. Miasto nie ma jednego punktu centralnego, każda dzielnica ma własny park, centrum handlowe oraz kwartały mieszkalne. Właściwie jest to normalne nowoczesne miasto. No może nie zupełnie, bo domy w kwartałach mieszkalnych znacznie odbiegają standardem od europejskiego, ale nie jest to chaos jak na przykład w Manserze. Nawigacja po Islamabadzie okazała się łatwa, szybko znalazłem fajny hotel, gdzie postanowiłem zrobić dzień lub dwa przerwy, coby sraczka minęła i w ogóle żeby trochę odpocząć po emocjach jazdy przez KKH.


Kunjerab Pass - koniec Chin i drogi
<><>
<>

Mili pogranicznicy szukaja swojej placowki na mapie
4680m npm - Zlego slowa nie dam powiedziec o tym motorze
 
Troche strasznnie
z wesolymi chopakami w Dich


czasem trzeba cierpliwie poczekac

most byl


ale bedzie nowy za kilka dni



Barokowe ciężarówy, coś pięknego




Nie wiem jakim cudem, ale udało się załadować beemkę bez strat. 

teraz tylko maly remont


niektóre łodzie jeszcze czekają na wodowanie
i mozna plynac
Fort w Karimabadzie
Galeria handlowa

Tak wyglada gigantyczne lawinisko ponizej jeziora. Widac ciezarowki czekajace na towar.


prawie jak Talib, tylko serce gołębie...
 nie mogłem się oprzeć...
czyż nie jest piękna ?




galeony w swoim żywiole
chłopaki nie przerywają roboty, trzeba się jakoś przemknąć