trasa





Krótki wstęp, post faktum.

Bloga zacząłem prowadzić w Biszkeku. Od ponad miesiąca byłem w trasie, zatem pierwsza część moich wspominek jest trochę odgrzewana, ale drogę przez Tadżykistan, Kirgizję, Chiny, Pakistan i Indie opisywałem na gorąco. W Nepalu znowu sobie odpuściłem i zamieściłem tylko trochę zdjęć i opis wycieczki rodzinnej do Jharkot.

Prawie cztery miesiące spędzone w drodze z Krakowa do Kathmandu były jednym z najlepszych kawałków mojego życia. Przebyłem trasę, znalazłem się w miejscach przepięknych, opuszczałem je z żalem, obiecując sobie wrócić tam na pewno. Byłem też w miejscach w których pojawiać się ponownie nie zamierzam. Poznałem wielu fantastycznych ludzi, kontakt z nimi zapewne wpłynie na moją postawę życiową. Przebyta droga oraz wszystko czego doświadczyłem trochę zmieniło mój stosunek do świata. Chciałbym i ja pozostawić po sobie ślad w miejscach, które tak mnie urzekły.

Być może do tych przemyśleń skłoniła mnie dwukrotna wizyta w szkole dla tybetańskich dzieci z Mustangu w Jharkot.


Trasa:

Z Krakowa wyjechałem 29 lipca 2010 przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgizję, Chiny, Pakistan, Indie dotarłem do Kathmandu. W Nepalu spędziłem ponad miesiąc, wróciłem do Polski 16 listopada 2010.




piątek, 10 września 2010

Kirgizja

Biwak okazał się całkiem znośny
Burzy na szczęście nie było, wiatr przegnał chmury i w nocy się uspokoił a rano powitało mnie piękne słońce. Granica tadżycko-kirgiska na przełęczy Kizyl Art to jedno z wyżej położonych przejść drogowych na świecie. Najpierw kontrola tadżycka. Goście przypominają bardziej zbójców niż funkcjonariuszy państwowych. Mundur i to totalnie poplamiony nosi jeden na trzech. Pozostali ubrani w jakieś zasyfiałe podróbki dresów adidasa. Zazwyczaj wylegują się cały czas w swoich obskurnych barakach porobionych z czego popadnie, były tez rury mieszkalne tak popularne wśród budowniczych syberyjskiej federalki. Cały czas pichcą jakieś wstrętne śmierdzące dymem i zjełczałym tłuszczem jadło. Zaproponowali mi poczęstunek, przyjąłem tylko czaj. Okazało się że czaj jest z tłuszczem i solą, niezły syf, wypiłem z grzeczści. Dodatkowo skasowali mnie na 20$ niby była to opłata drogowa. Wprawdzie taką samą opłatę wniosłem już na granicy uzbecko-tarżyckiej, a uprzejmy funkcjonariusz twierdził ze już nic bulił nie będę. Jednak w obliczu stanowczej postawy pograniczników wolałem zrezygnować z ubiegania się o swoje prawa. W sumie byli grzeczni tylko wyglądali jak typy spod ciemnej gwiazdy. Potem był piękny pas ziemi niczyjej z pasącymi się jakami i widokiem na Pik Lenina teraz Avicenny. Po 17km dojechałem do posterunku kirgiskiego. Ci przynajmniej mieli normalny dom i w miarę porządne mundury. Niestety mieli też psy które natychmiast zaczęły uganiać się za moim motorem. Po raz kolejny stwierdziłem że motory bardzo wkurzają psy. Na szczęście po chwili psy dały sobie spokój. Kirgizi jak wszyscy pozostali zaczęli od standardowego zestawu pytań. Obniżyłem już cenę motoru do 8tys$, ceny bliższe rzeczywistości powodowały zbyt wielki szok i prowokowały niepotrzebną dyskusję. Jeden z pograniczników chciał się koniecznie przejechać , ale wobec mojej zdecydowanej postawy na szczęście sobie odpuścił. Formalności wjazdowe poszły bardzo sprawnie, i po kilkunastu minutach mogłem ruszyć dalej.


W międzyczasie na granicy zjawił się japoński rowerzysta. Spotkałem go już wcześniej przy granicy afgańskiej. Gosć jest niesamowity, przejechał już całą afrykę, teraz zmierza do domu. Poprosił mnie żeby był jego tłumaczem w kontaktach z pogranicznikami kirgiskimi. Okazało się że ten to ma dopiero przesrane, o ile mnie głównie pytają o motor to on musi odpowiadać na pytania typu: czy jesteś samurajem? Ile kosztuje miecz samurajski? Masz przy sobie miecz?

Niezwykły jest kontrast pomiędzy surowym górskim krajobrazem Tadżyckiego Pamiru a zieloną doliną pełną pasących się koni po kirgiskiej stronie. 30Km za granicą w miejscowości Sary Tasz zatankowałem po raz pierwszy od 2ch tygodni na prawdziwej stacji benzynowej. Co prawda benzyna 92oktany ale to i tak smakołyk dla motocykla w porównaniu z 78 oktanową tadżycką.

Potem ruszyłem niemiłosiernie rozkopaną drogą przez kolejne pasmo górskie w stronę Osz. Już po kilku kilometrach natknąłem się na ekipę No Experience Exp. Znowu coś dłubali przy motorach. Zazwyczaj w kółko wymieniają świece. Nawet się ucieszyłem że ich spotkałem, bo chłopaki są wesołe i inteligentne, mnie chyba też polubili, a ponadto jazda przez Osz i Jalalabad w grupie jest raźniejsza. Po jakiś 60km droga znacznie się poprawiła i od tej pory aż do samego Biszkeku asfalt był prima sort. Im bardziej zjeżdżaliśmy z gór tym goręcej się robiło. Już zdążyłem odwyknąć od upałów, a tu znowu się zaczęło. Za to kraina bardzo żyzna, pełno upraw, drzew i sadów. Zasadniczo wzrosła też gęstość zaludnienia. Byliśmy kilka kilometrów za Oszem gdy zaczął robić się wieczór. Zatrzymaliśmy się przy straganie z owocami spragnieni witamin po pamirskiej ziemnieczano-jajczanej diecie. Po chwili rozmowy z sprzedawca zaprosił nas na nocleg. Rozbiliśmy namioty na tyłach domu obok zaparkowanego przy płocie osła.. Zjedliśmy całą górę śliwek i gruszek potem poczęstowano nas arbuzami. Wyposzczone żołądki doznały szoku witaminowego i co poniektórzy dostali mega sraczki. Nzazjutrz gospodarze zaprosili nas do domu na śniadanie i nie chcieli wypuscić bez 2-go śniadania. Generalnie gościnność typowa dla mieszkańców Azji środkowej.

Potem jechaliśmy jeszcze 2 dni przez Kirgizję. Bardzo piękne okolice. Pierwszą noc spędziliśmy w górach Fergańskich, wieczorem było ognisko, a rano okazało się ze wyschnięte jeziorko na którym obozowaliśmy wcale nie jest wyschnięte, bo źródło w nocy ożyło więc niektóre namioty i śpiwory trzeba było nieźle suszyć. Uwolniliśmy też niemiłosiernie zaplątanego w postronek osła i znaleźliśmy pod jednym z namiotów skorpiona. Ostatni nocleg wypadł nam 50 km przed Biszkekiem. Zatrzymaliśmy się u właściciela przydrożnego kafe. Wieczorem przyszli jego znajomi, prawdziwi kirgiscy Rosjanie, mąż z żoną, przynieśli najlepsze pomidory świata oraz ciepłą wódkę. Pogadaliśmy trochę o różnych sprawkach. Ci przynajmniej byli jako tako wykształceni więc rozmowa była dosyć przyjemna i wykraczała poza sprawy absolutnie podstawowe i doczesne. Rodzinka się rozochociła i koniecznie chcieli zaprosić nas na dalszą libację do swojego domu, do tego nawalony gospodarz miał być kierowcą. Na szczęście jakoś udało się wykręcić z tej ryzykownej eskapady. .

Następnego dnia dotarliśmy do Biszkeku. Znaleźliśmy Sakura Guest House – miejsce polecone przez Niemca na skuterze którego potkałem przy korytarzu wahańskim. Rzeczywiście miejscówka pierwsza klasa. Właścicielem jest Japończyk, wszystko czyste, działa i do tego za 6$ od łebka. Wziąłem pierwszy od 2ch tygodni prysznic i ogoliłem mordę. Po Tadżykistanie to prawdziwy luksus. Nawet internet tutaj działa, choć głównie nie działa, ale to przecież Azja centralna, więc nie ma co narzekać.

Wczoraj po południu pożegnałem Chłopaków, musieli jechać bo wiza im się kończyła. Teraz są w Ałmaacie. Ja tymczasem się wyleguje, trochę łażę po mieście i się gapię, ale w sumie nie ma się czym zachwycać. Budynki takie sobie, a ludzie to przeważnie typy mongolskie i trochę przypominających słowiańskie, turystę od razu się rozpoznaje po wyrazie twarzy i stroju. Na ulicy słychać zazwyczaj język rosyjski. Wydaje mi się że kirgiski ma tak dużo makaronizmów rosyjskich, że stał się jakąś odmianą ruskiego. Jedzenie dosyć dobre, dużo warzyw i miąs rozmaitych, więc eksploruję tutejsze kafe. Jutro rano ruszam w stronę Chińkiej granicy. 8go mam być na Thorugart Pass.



05.09.2010 Nad jeziorem Song Kul











Dokoła wspaniałe wysokogórskie łąki z pasącymi się końmi, poniżej szmaragdowe jezioro, na horyzoncie ośnieżone szczyty, a na dodatek zachodzące oranżem słońce. Po prostu bajka. Właściwie cały ten niezwykły spektakl ufundowany mi przez naturę sprawia wrażenie jakiegoś gigantycznego kiczowiska. Namiot rozbiłem na wzgórzu, w oddali widać kilka jurt. Przed chwilą jeden z sąsiadów niejaki Sasza podjechał na koniu i zaproponował wspólne picie czaju. Może to nieładnie, ale raczej nie pójdę, chyba że jutro. Dzisiaj chcę się napawać naturą, ciszą i całkowitym oddaleniem. 3 dni w Biszkeku trochę mnie zmęczyły i co tu gadać cieszę się że znowu jestem w górach. Porównując Tien Szan do dzikiego Pamiru, odnosi się wrażenie, że to jeden wielki ogród. Sporo zieleni, choć jest to zieleń raczej niskopienna.

Drzewa tutaj to rzadki rarytas. Góry okoliczne nie robią wrażenie dzikich i martwych, wszędzie wielkie stada jaków, koni, owiec oraz niedbale rozrzucone jurty. Konie w Kirgizji spotyka się wszędzie, jest to miła odmiana, bo osiołki choć sympatyczne, wyglądają dużo mniej dostojnie. Żeby dojechać nad jezioro musiałem skręcić z głównej drogi i pokonać 50km dziurawej szutrówki. Droga najpierw prowadziła doliną wzdłuż potoku pięknie obrośniętego jaskrawo-zielonym mchem i jakimiś przyjemnie pachnącymi ziołami, potem stawała się bardzo stroma, aż do przełęczy. Za przełęczą rozlega się ten sielankowy widok, który właśnie obserwuję. W tej chwili słońce już całkiem schowało się za górami, a niebo przybrało zielonkawo pomarańczowe barwy. Od ciemnego szmaragdu na wschodzie, po ostry niczym z dziecięcej pasteli pomarańcz na zachodzie. Na wprost widać wenus czyli pierwszą gwiazdę. Robi się chłodniej, przypuszczam,że w nocy będzie mróz. Przed chwilą skończyłem wieczorny posiłek: kaszę gryczaną i pyszną wędzoną rybę nabytą od przydrożnej baby nad jeziorem Jasik Kul.

Kirgizi genialnie jeżdżą na koniach – zapewne nie jest to żadne wiekopomne odkrycie, ale dzisiaj dane mi było na własne oczy oglądać ich kunszt. Zawłaszcza młode chłopaki-duraki co nic się nie boja i ścigają się z motocyklem zachwycając szybkością oraz doskonałą techniką.. Z tym ze ja jadę po w miarę utwardzonej drodze, a oni na przełaj.

Następnego ranka obudziło mnie piękne słońce, trochę powygrzewałem cielsko w namiocie. Po chłodnej nocy takie wygrzewanie jest bardzo przyjemne. Żeby było jeszcze milsze, rozpiąłem namiot i napawałem oczy sielankowym widokiem na wszystkie okoliczne cuda natury. Kolory od wczoraj się pozmieniały, krajobraz na szczęście nie. Jak już wstałem zmuszony poranną potrzebą, to zacząłem krzątać się wokół swojego mini obozowiska. Poszedłem po wodę do pobliskiego strumyka, ugotowałem kawę i zrobiłem kanapki. Potem pooglądałem beemkę czy jej coś nie dolega, bo przecież to w tej chwili moja jedyna towarzyszka. Wszyscy miejscowi mówią na nią beemwe, ja w związku z tym zacząłem beybe. Chyba nie zwariowałem?

Nigdzie się nie spieszyłem, bo właściwie nie chciało mi się odjeżdżać z tego sielankowego miejsca, nawet much i komarów nie było. Posmęciłem się do południa, spakowałem majdan i zjechałem do widocznej w oddali jurty żeby napić się czaju z Saszką, który wczoraj tak serdecznie zapraszał. Saszka bardzo się ucieszył na mój widok i od razu zaproponował konną przejażdżkę. Najpierw oponowałem, a ponieważ koń wydawał się łagodny, więc skorzystałem. Nawet było przyjemne, choć motocykl mnie bardziej słucha. Po przejażdżce zostałem zaproszony przez żonę

Saszki, której imienia nie pamiętam, na czaj z mlekiem. Wypytała mnie o rodzinę, zawód, wiek i sto pięćdziesiąt innych sprawek. Znowu przydał się kalendarz z rodzinnymi zdjęciami. W międzyczasie przypomniałem sobie, że mam butelkę wódki zapomnianą w Biszkeku przez chłopaków z trójmiasta. Prezent bardzo przypadł do gustu moim gospodarzom, zwłaszcza że znienacka dołączyła sąsiadka, czyli właścicielka jurty położonej kilkaset metrów dalej. Tradycją skwapliwie przez kirgizów przestrzeganą jest wznoszenie toastów, zwanych tostami. Ja ponieważ za chwilę miałem jechać na motorze wymówiłem się od picia, ale tosty z przyjemnością wznosiłem. Zwłaszcza po rusku jest się to bardzo zabawne, a poza tym miałem wenę. W pewnym momencie żona Saszki wzieła się na odwagę i zapytała czy mam kawę, bo ona uwielbia kawę, a w Kirgizji kawy niet. Podarowałem jej tyle ile miałem czyi pół opakowania Neski, była zachwycona. Po tej kawie to już byłem zupełnie kupiony. Powiedzieli, że w przyszłym roku koniecznie muszę przyjechać z rodziną na konne wakacje. Saszka zadeklarował że jak tylko przyjedziemy, od razu zarżną barana – jakoś mnie to szczególnie nie zachęciło. W ogóle, pewne elementy codziennego życia Kirgiza , a zwłaszcza kulinaria są dla nas trudne w odbiorze. Na przykład na środku jurty stoi wielki kocioł w którym bulgocze jakaś podejrzana zawartość. Jak się bliżej przyjrzeć, to oko, mózg i flaki barana można zidentyfikować. Nie umniejsza to jednak w żaden sposób fajności jurtowego życia. Po wylewnym pożegnaniu i kolejnej porcji zdjęć, opity czajem jak bąk ruszyłem w drogę. Sasza zaproponował żebym nie wracał drogą którą przyjechałem, tylko jechał dalej, wzdłuż jeziora tak też dojadę do Narynia. Trochę się obawiałem tej opcji, bo moja mapa żadnej drogi w tej okolicy nie pokazywała, ale postanowiłem zaufać miejscowemu. Rzeczywiście droga była, tylko przez takie dupne przełęcze, ze w pewnej chwili myślałem ze się załamię. Kompletne zadupie, żywej duszy w promieniu kilkunastu kilometrów. Jak bym się wypieprzył to chyba 2 dni trzeba by było czekać. Ale się nie wypieprzyłem i po 60 km szalonej wysokogórskiej szutrówki dotarłem do upragnionego asfaltu. Po przejechaniu kolejnych 50km podziwiając wspaniałe widoki coraz to nowych i wyższych pasm górskich wyłaniających się na horyzoncie, dotarłem do Narynia, czyli ostatniego większego osiedla ludzkiego przed granicą chińską. Postanwiłem znaleźć jakiś pensjonat, niestety nie miałem żadnych użytecznych informacji co do miejsc noclegowych w tej mieścinie. Pomny wrażeń z Murgabu, szerokim łukiem omijam wszelkie hotele. Tradycyjnie zapytałem pierwszej z brzegu osoby o możliwość noclegu. Tym razem padło na właściciela marszrutki, czyli busiarza. Od razu powiedział że mogę u niego spać, oczywiście wcześniej nie omieszkał zadać serii standardowych pytań. Jako miłośnik 4ch pancernych bardzo się ucieszył że jestem z Polski, po czym zapytał czy może do mnie mówić Janek. Nie miałem nic przeciwko choć nieco odbrązowiłem sprawę mówiąc że aktor który grał Janka jest teraz starym grubym dziadem. Okazuje się że w krajach byłego sojuza są dwa obowiązkowe punkty w corocznym programie telewizyjnym, czyli: Wilk i Zając oraz 4pancerni.

No i jestem w domu u Islama (tak ma na imię mój dobrodziej) mam miły pokój. Nawet kibel wygląda kulturalnie, więc chyba kolejny raz dobrze trafiłem.

- - - - - -

Naryń opuściłem po śniadaniu które zjadłem z rodziną Islama i jakimś jego bardzo dociekliwym powinowatym. Pogoda się trochę popsuła, lecz bez dramatu, od czasu do czasu trochę kropiło. Niestety pasmo Tien Szan które miałem pokonać całkowicie zasnute było chmurami, a liczyłem na odlotowe widoki. Asfalt skończył się po 20km, dalej tyko pylący szuter z luźno leżącymi kamieniami

i chińskimi budowniczymi drogi. Jazda taką trasą wymaga czujności i sprawia sporo wysiłku. Praktyczne cały czas jedzie się na stojąco. W pewnym momencie zatrzymałem się na poboczu żeby chwilę odpocząć już po chwili przystanął obok jakiś zdezelowany moskwicz z którego wytoczło się 3ch wesołych dżentelmenów, każdy w innym stadium upojenia alkoholowego. Najpierw zapytali czy - wsjo normalno? Poten musiałem odpowiedzieć na zestaw standardowych pytań, a w końcu zaproponowali wzniesienie toastu. Kompletnie zignorowali moje pokrętne tłumaczenie ze prowadzę motor i „niewazmożna” alkoholu. Toast musiał być. Zatem wypiliśmy „za udacziu i za wstriecziu”. Zapytali czy mam aparat, jak potwierdziłem to zażądali sesji fotograficznej. W zamian udało mi się odkleić z ich moskwicza naklejkę z flagą Kirgistanu. Na koniec jeden z nich, ten najmniej pijany zapisał w moim notesie swój adres i kategorycznie poprosił żebym wysłał mu zdjęcia które przed chwilą zrobiliśmy. Po czym załadowali się do maszyny i odjechali. Ja odczekałem chwilę żeby się oddalili i ruszyłem prosząc Allaha żeby przypadkiem nie spotkać tej wesołej ekipki. Po drodze odbiłem15 km w boczną dolinę żeby zwiedzić Tasz Rabat. Jest to jedna z nielicznych w Kirgizji pozostałość po jedwabnym szlaku. Średniowieczny karawanseraj wciśnięty głęboko w dolinę, zbudowany w całości z kamienia łupkowego, pobudza wyobraźnię. W pobliżu na malowniczej łące stoi kilka jurt gdzie za niewielką opłatą można zanocować i dostać coś do jedzenia. Rozważałem pozostanie w tym ładnym miejscu na noc, ale do granicy miałem jeszcze ze 100km, wysoką przełęcz nie wiadomo jaką drogę i pogarszającą się pogodę. Zatem wypiłem czaj zaoferowany przez właścicielkę pobliskiej jurty i ruszyłem dalej w stronę przełęczy Torugart.

Droga pięła się cały czas w górę, a okolica stawała się coraz bardziej dzika i jałowa. Zniknęły gdzieś pasące się tabuny, a soczystą trawę zastąpiły suche kępy jakichś zielsk. Pojawił się przenikliwy wiatr niosący drobiny szarego piasku. Po prawej stronie drogi ciągnęły się zasieki wyznaczające początek strefy ziemi niczyjej pomiędzy Chinami a Kirgizją. Do tego zawieszony w powietrzu ni to pył ni mgła, atmosfera trochę jak z horroru. Moim zamiarem było nocowanie w namiocie nad brzegiem wysokogórskiego jeziora Czatyrkol położonego jakieś 10km przed kirgiskim punktem granicznym. Jednak depresyjny krajobraz płaskowyżu otoczonego niknącymi w chmurach posępnymi szczytami, a także nasilający się zimny wiatr odwiodły mnie od tego zamiaru. Postanowiłem dojechać możliwie blisko granicy i tam rozejrzeć się za jakimś noclegiem.

Mniej więcej kilometr przed granicą natknąłem się na dziwne zabudowania sklecone ze starych wagonów kolejowych ustawionych w podkowę -sprawiało to wrażenie jakiegoś dawno zapomnianego cygańskiego obejścia. Wagony wyglądały jak postowiecki demobil pamiętający czasy masowych zsyłek na sybir. Kto wie może rzeczywiście kiedyś służyły sowietom jako narzędzie realizacji wewnętrznej polityki etnicznej. W obejściu bawiły się niemiłosiernie brudne i równie wścibskie dzieci, a dookoła walały się jakieś resztki mniej lub bardziej organiczne. W pewnym momencie przez otwarte drzwi jednego z wagonów wytoczył się jakiś jegomość, o ile można tak nazwać ogromnego, lekko nawalonego Kirgiza o aparycji stanowiącej mieszaninę Zbója Madeja i mongolskiego dzikusa. Nieśmiało zapytałem czy jest w pobliżu jakaś możliwość noclegu. Wskazując na jeden z wagonów odpowiedział – zdjest gastnica. Poszedłem za ciosem, bo w obliczu totalnego pustkowia i nasilającego się wiatru właściwie nie było alternatywy. Poprosiłem aby pokazał mi wnętrze owego przybytku. Machnął ręka na znak że mam iść za nim. Żeby dostać się do środka należało pokonać schody zaaranżowane ze starych opon, jakiś blach i połamanych desek, a następnie otworzyć drzwi w taki sposób, aby nie znaleźć się z powrotem na dole. Wnętrze wagonu podzielono na 3części środkową, najmniejsza cześć stanowił rodzaj przedpokojo-umywalni. Pomieszczenie to było nieprawdopodobnie zagracone rozlicznymi dawno chyba nie używanymi sprzętami domowymi, a w specjalnej wnęce skleconej z jakiś odpadowych desek i niedbale pomalowanej na gustowny błękit zamontowano blaszaną umywalkę nad którą byle jak przyśrubowano zarośnięte brudem lustro. Po lewej stronie od wejścia znajdował się pokój sypialny rodziny gospodarza. Przynajmniej 80 procent powierzchni tego pokoju zajmował ogromny barłóg z nigdy nie ścieloną i nie wiadomo kiedy praną pościelą. W tym barłogu spała cała rodzina czyli rodzice i 3ch małych rozbójników. Po prawej stronie znajdował się pokój gościnny, też w większości wypełniony długą pryczą, na której mogło spać 4-5ciu osób.

Zresztą jeden delikwent już tam spał pomimo wczesnych godzin popołudniowych. Gospodarz pokazał gdzie mogę się położyć i kazał odpoczywać bo teraz ma gości i na czaj oraz posiłek zaprosi jak sobie pójdą. Rozpakowałem zatem moje graty, a przy okazji zorientowałem się że w sąsiednim wagonie gdzie mieściła się kuchnia i jadalnia właśnie trwa regularna balanga. Z porozrzucanych gdzieś w oddali jurt przyjechały konno kobiety po wodę. Pitną wodę dostarcza tutaj co kilka dni wojskowy beczkowóz. W oczekiwaniu na beczkowóz nie marnowały czasu, tylko razem z kierowcami ciężarówek i żołnierzami z pobliskiej granicy zrobili sobie nielichą popijawę. Odpoczywając nawiązałem kontakt z barłożącym obok delikwentem. Rachan okazał się czekającym na swoją zmianę kierowcą Kamaza. Kamaz wraz ze zmiennikiem teraz był w Chinach, a Chińczycy nie spieszą się z odprawą celną, zatem Rachanowi przyjdzie trochę posiedzieć na tym zadupiu. Nie miał pojęcia jak długo będzie to trwało, może dzień a może cztery.

Po godzinie dołączyli do nas kolejni dwaj kierowcy, ci z kolei czekali w gigantycznej kolejce ciężarówek czekającej na otwarcie kirgiskiej granicy, co miało nastąpić dopiero nazajutrz około 10 rano. Granica na Torugart pass to jakiś totalny koszmar; położona ponad 4tyś npm w skrajnie nieprzyjaznym terenie, do tego idiotyczna organizacja posterunków granicznych sprawiają ze jest ona jak zły sen kierowcy.

Z nowo przybyłymi kierowcami nawet całkiem przyjemnie się gaworzyło, jeden z nich niejaki Sasza był kilkakrotnie w Europie. Mogliśmy zatem porozmawiać o rzeczach nieco wykraczających poza najbliższe otoczenie i podstawowa egzystencję.

Pod wieczór wreszcie przyjechał beczkowóz, zatem balanga w kuchnio-jadalnym wagonie dobiegła końca. Wesołe, nawalone kobity napełniły kanistry i wiadra wodą po czym bez najmniejszego problemu dosiadły koni i oddaliły się w niewiadomym kierunku. Po chwili gospodarz zaanonsował posiłek. Cała nasza czwórka czyli 3ch kierowców ciężarówek i ja udaliśmy się na kolację. Byłem bardzo głodny, ale tylko do czasu gdy zobaczyłem że co przyrządzili na kolację nasi gospodarze. Gospodyni z dumą wniosła wielka parująca michę a w niej porąbany i ugotowany barani łeb oraz jakieś obleśne wnętrzności. W ogóle obsewując menu koczowników mam wrażenie że kirgiskie barany składają się z samych łbów flaków i racic. Nie mam pojęcia co oni robią z mięsem, może uważają że jest niejadalne?

Do popicia tych smakołyków każdy dostał czarkę tłustego wywaru nieprawdopodobnie cuchnącego baranem. Na domiar złego gospodarz bardzo nalegał żeby zajadać, a zaoferował na deser kumys. Ponieważ nie byłem w stanie przełknąć tych specyjałów, pogryzłem trochę chleba i wypiłem kilka czarek herbaty, wymawiając się uporczywym bólem brzucha. W międzyczasie dosiadło się do naszej wieczerzy 2ch kolejnych kierowców. Jeden z nich był najgorszym syfiarzem jakiego dotąd spotkałem. Kultura stołu w Azji centralnej jest zasadniczo odmienna od naszej, właściwie to ich sposób zachowania przy posiłku z kulturą nic wspólnego nie ma. Wszyscy siorbią, mlaszczą i rzucają odpadki gdzie popadnie. Do tego gadają z pełna gębą, plują dookoła i bezczelnie bekają. Na domiar złego zazwyczaj wpieprzają wszystko brudnymi łapami. Ale ten który dosiadł się na końcu to jakiś skrajny przypadek. Nie dość że gęba jak u tatarskiego ordyńca, czarna chyba nigdy nie myta, to obleśnie łapczywy sposób żarcia wraz z odgłosami które podczas tej czynności wydawał sprawiły że mój apetyt minął tego dnia bezpowrotnie. Wytrzymałem jeszcze chwilę na owej niezwykłej wieczerzy po czym wymawiając się zmęczeniem oraz życząc wszystkim spokojnej nocy poszedłem do wagonu sypialnego. Przed snem jeszcze trochę pogaworzyliśmy z kierowcami. Tak dobiegł końca mój dzień w kirgiskiej wersji Bazy Ludzi Umarłych.

Rano pogoda była nieco lepsza, wiatr praktycznie ucichł, a za mgły przebijało się niemrawo blade słońce. Na śniadanie wypiłem tylko herbatę, bo po wczorajszych emocjach kulinarnych, nadal nie miałem apetytu. Spakowałem graty i ruszyłem w stronę granicy. Kolejka chińskich i kirgiskich ciężarówek była ogromna, na szczęście jako pojazd uprzywilejowany wepchałem się na sam początek kolejki. Famy głosiły że granica będzie otwarta o 10.00 lub o 9.00 na wszelki wypadek zjawiłem się o 9.00. Po parunastu minutach pojawił się jakiś żołnierz, oglądnął mój paszport, zadał zestaw standardowych pytań po czym sobie poszedł nie otwierając szlabanu. Po kolejnych parunastu minutach zjawił się inny żołnierz, znowu oglądnął mój paszport, zadał te same pytania co poprzedni i dodatkowo zapytał czy zdaję sobie sprawę że jak mnie Chińczycy nie wpuszczą z tym motorem to zostanę na zawsze na pasie ziemi niczyjej. Powiedziałem ze lubię góry podoba mi się tutaj i najwyżej założę schronisko dla zagubionych motocyklistów. Potraktował moją deklarację poważnie, otworzył szlaban i kazał podjechać pod terminal odpraw celnych. Tam stało 4ch mundurowych, po chwili dołączyło jeszcze 3ch i znowu zaczęli mnie wypytywać o wszystkie sprawy związane z motocyklem, wiekiem, zawodem, rodziną i moją podróżą. Potem rozmowa zaczęła schodzić na trochę śliskie tematy polityczne, zatem starałem się raczej chwalić piękno kirgiskiej przyrody i gościnność mieszkańców niż podejmować tematy narodowościowo-polityczne. W końcu jak sobie już porządnie pogadaliśmy powiedzieli że mogę jechać, wskazali drogę i życzyli szczęścia. Tak opuściłem Kirgizję.






2 komentarze:

  1. dobrze trafić na taką stronę.

    pozdr
    greg z peronu

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem czy ja bym się na tak długą wyprawę wybrała, ale jak widzę to na pewno warto było. Z pewnością należy również wtedy mieć dobre ubezpieczenie OC. Czym to jest napisano w https://kioskpolis.pl/ubezpieczenie-odpowiedzialnosci-cywilnej-oc-czym-jest/#kotwica1 i muzę przyznać, że takie kwestie są niezwykle ważne.

    OdpowiedzUsuń