trasa





Krótki wstęp, post faktum.

Bloga zacząłem prowadzić w Biszkeku. Od ponad miesiąca byłem w trasie, zatem pierwsza część moich wspominek jest trochę odgrzewana, ale drogę przez Tadżykistan, Kirgizję, Chiny, Pakistan i Indie opisywałem na gorąco. W Nepalu znowu sobie odpuściłem i zamieściłem tylko trochę zdjęć i opis wycieczki rodzinnej do Jharkot.

Prawie cztery miesiące spędzone w drodze z Krakowa do Kathmandu były jednym z najlepszych kawałków mojego życia. Przebyłem trasę, znalazłem się w miejscach przepięknych, opuszczałem je z żalem, obiecując sobie wrócić tam na pewno. Byłem też w miejscach w których pojawiać się ponownie nie zamierzam. Poznałem wielu fantastycznych ludzi, kontakt z nimi zapewne wpłynie na moją postawę życiową. Przebyta droga oraz wszystko czego doświadczyłem trochę zmieniło mój stosunek do świata. Chciałbym i ja pozostawić po sobie ślad w miejscach, które tak mnie urzekły.

Być może do tych przemyśleń skłoniła mnie dwukrotna wizyta w szkole dla tybetańskich dzieci z Mustangu w Jharkot.


Trasa:

Z Krakowa wyjechałem 29 lipca 2010 przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgizję, Chiny, Pakistan, Indie dotarłem do Kathmandu. W Nepalu spędziłem ponad miesiąc, wróciłem do Polski 16 listopada 2010.




piątek, 10 września 2010

Tadżykistan


















Pamir


Dotarłem do wioski Yagit wciśniętej głęboko w dolinę rzeki Pańdż. Dookoła wznoszą się niemal pionowe ściany gór wyższych niż Alpy, a to jeszcze nie Pamir.

Dzisiaj miałem ciężki dzień. Przejechałem niewiele ponad 300km , ale po takich drogach, że teraz ledwo żyje. Rano rozmawiałem z tadżyckim kierowcą który jest jednocześnie przewodnikiem wycieczek i powiedział że droga będzie „ocień płocha” - pomyślałem że przesadza, teraz przynajmniej wiem że jak miejscowy mówi że kiepska droga, to znaczy że drogi praktycznie nie ma. Okazało się, że główna trasa prowadząca do Pamir jest nie przejezdna – wiosenna powódź zniszczyła jakiś most, zatem należy jechać trasą okrężną, która na mojej mapie w ogóle nie istnieje. Wczorajszą noc spędziłem w bardzo przyjemnym homestay, podczas kolacji poznałem parę włochów którzy wrócili z wycieczki po Pamirze. Za przewodników mieli Tadżyka i Kirgiza, szalenie miłych gości. Wypytałem ich o szczegóły mojej dalszej drogi, najciekawsze miejsca do biwakowania oraz o wszelkie poważne przeszkody drogowe. Okazało się że Kirgiz mieszka Biszkeku i zaoferował nocleg, możliwe że skorzystam.

Przez pierwsze 30km droga prowadziła szeroką zieloną doliną, potem zaczęły się góry, na początku niewielkie, choć męczące bo droga była w remoncie, a upał wielki (38st). Jazdy nie ułatwiała głęboka warstwa drobnego, czerwonego pyłu który po przejechaniu ciężarówki zamieniał się w gigantyczną chmurę. Jechać w takiej chmurze trzeba było praktycznie na oślep. Ubranie, motor, okulary ogólnie wszystko co nie jest szczelnie zamknięte wyglądało jak pomalowane ochrą. Po ok 100km dojechałem do terenów bardziej płaskich, rolniczych, droga znacznie się poprawiła. W jednej z mijanych miejscowości kupowałem wodę, właściciel sklepiku już po chwili zaprosił mnie na obiad. Gościnnością Tadżycy nie ustępują Irańczykom. Zostałem poczęstowany Jajkiem sadzonym z ziemniakami i kawałkami kiełbasy, do tego zielona herbata i chleb oczywiście. Gospodarz jest muzułmaninem, ze względu na ramadan nie jadł ze mną posiłku, za to pojawiło się kilku sąsiadów i wspólnie z jednej michy wszystko zjedliśmy ze smakiem. Po raz setny musiałem odpowiadać na pytania: ile kosztuje motor, czemu tak sam jadę, czy mam żonę i dzieci, czemu tylko córkę mam, ile mam lat, gdzie pracuję, ile zarabiam, jak się w Polsce żyje, dokąd jadę... Znowu bardzo przydała się znajomość rosyjskiego i kalendarz z zdjęciami rodziny. Na koniec obmyłem ręce – ze względu na tradycję, a nie higienę; potem wszyscy zmówili krótką modlitwę do Allaha za moją szczęśliwa podróż i żegnany serdecznie pojechałem dalej.

Nie jest łatwo zapamiętać miejscowe imiona na przykład Habibullo to imię mojego dobrodzieja. Chciałbym być miły i mówić bo lokalesów po imieniu, niestety moja zdolność do szybkiego zapamiętywania imion jest dosyć kiepska. Na szczęście udaje się stosować różne formy zastępcze i zwroty grzecznościowe, dzięki którym rozmowa staje jeszcze bardziej przyjazna. Być turystą w krajach Azji centralnej to naprawdę świetna rzecz, zwłaszcza tam gdzie masowa turystyka jeszcze nie poczyniła spustoszeń w mentalności mieszkańców. Ważna jest jednak umiejętność komunikowania się po rusku, to autentyczna lingua franca wszystkich krajów postsowieckich. Trudno sobie wyobrazić jak wyglądałyby te wszystkie fajne spotkania z przypadkowymi ludźmi bez znajomości języka.

Wyjeżdżając z miejscowości Szuroabad gdzie byłem tak miło goszczony przez Habibulla i jego rodzinę, w okolicach bazaru natknąłem się na ekipę 2ch Niemców i Australijczyka z Mongol Rally. Stali bezradnie w swoim poobijanym Suzuki Swift otoczeni wianuszkiem Tadżyków, bezradnie kartkowali Lonley Planet próbując znaleźć odpowiednie zwroty w celu rozpytania o drogę. Jak mnie zobaczyli to bardzo się ucieszyli, potwierdziłem, że są na dobrej trasie i pogadaliśmy chwilę o tym o czym z wszystkimi turystami się gada.

Po kolejnych kilkunastu kilometrach względnie dobrej jazdy zaczęły się poważne góry. Niestety wiosenne powodzie poważnie osłabiły miejscową i tak cholernie kiepską infrastrukturę drogową. Za to widoki niesamowite, głębokie, przepaściste wąwozy, na dnie których szalejące spienione rzeki, a w górze ośnieżone szczyty. Od tej pory przez wiele setek kilometrów moja trasa będzie wiodła wyłącznie przez góry. Początkowo w wzdłuż afgańskiej granicy ok 450km a potem dawnym jedwabnym szlakiem przez wysokie przełęcze i wzdłuż malowniczych jezior do granicy z Kirgistanem.

Robiło się już ciemno gdy dotarłem do wioski Jagit ,wypytałem miejscowe matrony o jakiś nocleg, okazało się że gospodarz mieszkający w najbliższym domu przyjmuje turystów, zatem udałem się do owego gospodarza, dość szybko ustaliliśmy rozsądną cenę za kolację, nocleg i śniadanie, a następnie zasiedliśmy do kolacji. Oczywiście musiałem odpowiedzieć na standardowy zestaw pytań. Na szczęście dość szybko wymówiłem się wielkim zmęczeniem, co było zresztą szczerą prawdą, więc szybko umknąłem na werandę, bo w pokojach było bardzo duszno.

Spało się ekstra, choć niemiłosiernie pogryzły mnie jakieś muchy. O świcie mogłem obserwować krzątaninę w wiosce afgańskiej po drugiej stronie Pańdżu. Niesamowite są te wioski, dosłownie przyklejone do stromych zboczy, połączone ścieżkami przypominającymi miejscami orlą perć. Trzeba być prawdziwym góralem żeby tam mieszkać.



24.08.2010 wioska Layangar przy korytarzu wahańskim.



Teraz jest 3 dni później. Wciąż jestem przy granicy afgańskiej. Całe dwa poprzednie dni jechałem wzdłuż rzeki Pandź. Droga bardzo zła, a widoki zapierające dech w piersiach. Wczorajszą noc spędziłem w niezwykłym miejscu. Przewodnik poznany w Duszanbe polecił mi gorące źródła w Haram Chasma jako miejsce wymarzone na odpoczynek i nocleg. Zatem zdecydowałem że tam właśnie zanocuję. Miejsce to okazało się zaiste niezwykłe. Prowadzi doń wyboista droga szutrowa stanowiąca odnogę głównej trasy również szutrowej i wyboistej – to znaczy tej głównej którą zdecydowałem się pojechać, bo najgłówniejsza szosa pamirska wiedzie bardziej na północ.

Teraz opis kurortu: Jak już uda się pokonać karkołomną szutrówkę, wjeżdża się na coś w rodzaju głównego placu – to znaczy nie zupełnie, bo plac zazwyczaj kojarzy się z czymś równym, płaskim i w miarę regularnym, tutaj żadne z tych kryteriów nie było spełnione. Po prostu droga się rozszerzała, a poszerzenie pokryto czymś w rodzaju półpłynnego asfaltu, dodatkowo poprzecinanego strugami wody wydostającej się z położonych powyżej basenów termalnych. Zatrzymanie motocykla na takiej nawierzchni powodowało momentalne jego przyklejenie. Z owego placu odchodziły dwie uliczki, jedna stromo do góry, a druga przez mostek w bok. Obydwie, niemiłosiernie krzywe. Na lewo za mostkiem wybudowano niezwykle wypasiony hotel – oczywiście jak na tutejsze standardy. Hotel był ogrodzony, infrastruktura, łączne z kortem tenisowym zadbana, wieczorem włączono wielkie kolorowe neony, prawdziwe Las Vegas. Za to wszystko co było na zewnątrz ogrodzenia to jeden wielki rozgardiasz. Bramy do owego przybytku pilnował umundurowany strażnik, ale żeby do niej dotrzeć należało pokonać gigantyczną kałużę. Stwierdziłem że nie dla mnie takie luksusy, postanowiłem poszukać czegoś skromniejszego. Okazało się że w wiosce jest całkiem sporo pensjonatów i już pierwszy nagabnięty przeze mnie lokales okazał się właścicielem jednego z nich. Pensjonat był zbudowany wg miejscowych standardów czyli 2 piętrowy budynek w trudnym do określenia kolorze składający się z hallu głównego zwanego stołowaja szerokich schodów prowadzących na piętro oraz pokoi mieszkalnych. Łazienek i toalet miejscowy architekt nie przewidział, dzięki czemu udało się wydatnie zwiększyć ilość pokoi gościnnych. To znaczy toaleta była, ale na zewnątrz i tak obskurna, że tylko wielka poranna potrzeba skłoniła mnie do jej użycia. Łazienki w pensjonacie w ogóle nie przewidziano, prawdopodobnie ze względu na bliskość basenów termalnych. Po rozpakowaniu gratów i przeniesieniu ich do pokoju, czemprędzej udałem się do wód. Właściwie był to kalcytowy naciek tworzący basen o średnicy ok 10m i głęboki ja 80cm. Woda koloru mleczno-zielonkawego była dosyć gorąca. Wewnątrz basenu pławiło się w stroju adama wielu tadżyckich kuracjuszy. Natychmiast zostałem poinformowany o zbawiennych właściwościach owych wód. Ponoć mają leczyć wszelkie dolegliwości skórne i reumatyzm. W duchu pozostałem sceptykiem co do ich faktycznego działania, tym bardziej że aktualnie moja skóra nie wymagała leczenia tylko mycia. Po wyjściu z basenu jeszcze przez dłuższy czas wszystko mnie swędziało, ale przynajmniej odmoczyłem kilkudniową warstwę brudu. Po kąpieli trzeba było coś zjeść, zatem wypytałem o jadłodajnię, wskazano mi budynek naprzeciwko wypasionego hotelu. Wystarczyło pokonać zalegającą na ulicy warstwę błota i już stałem w progu typowej stołówki jak z komuny wyjętej. Wewnątrz siedziało dwoje innostrańcow, zatem nawiązałem rozmowę. Okazało się że są Hiszpanami, a konkretnie Baskami. Nic nie mówią po rusku, nie mają żadnego przewodnika, ale korzystają z słownika obrazkowego, dzięki czemu jakoś sobie radzą. Po obiado-kolacji wróciłem bo mojego pensjonatu, gdzie grupa tadżyckich kuracjuszy zaprosiła mnie do wspólnej kolacji. Na szczęście mogłem spokojnie się wymówić właśnie spożytym posiłkiem. Zwłaszcza, że zapach tego co sobie pichcili (przypalona cebula na zjełczałym tłuszczu) przyprawiał o mdłości. Jeden z kuracjuszy zaoferował mi kupno rubinów które wygrzebał w okolicy. A tu należy wspomnieć że okolica słynie z bogatych złóż rubinów, po drodze mijałem nawet kopalnie. Jednak wszystkie drogocenne kamienie ustawowo należą do państwa, a ich nielegalne wydobycie, a nawet posiadanie jest bardzo poważnym przestępstwem,. Poważniejszym niż posiadanie narkotyków. Zatem pochwaliłem piękne okazy, grzecznie podziękowałem i udałem się na spoczynek.

Nazajutrz po spakowaniu betów zjechałem do centrum owego kurortu i ponownie udałem się do stołówki. Znowu spotkałem dwójkę Basków, wspólnie zjedliśmy śniadanie, wymieniliśmy uwagami co do niezwykłości miejsca w którym się znaleźliśmy, po czym ruszyłem w dalsza drogę.

Trasa wiodła nadal doliną granicznej rzeki Pandź, po czym dochodziła do korytarza wahanskiego. Korytarz wahański to szeroka dolina ograniczona od północy Pamirem a od południa ponad 6cio tysięcznymi szczytami Hindukuszu. Droga wiedzie tu wzdłuż afganskiej granicy, a widocznymi w perspektywie szczytami Hindukuszu przebiega granica z Pakistanem. Cała dolina jest dobrze nawodniona i zielona. Dużo tu upraw i drzew wszelkiego rodzaju. Zatrzymałem się na chwilę w miejscowości Iskaszim, słynnej z tego że 2 razy w tygodniu odbywa się tu targ afgański. Na ziemi niczyjej afgańscy rzemeślnicy i kupcy oferują swoje towary. Niestety wczorajszy dzień nie był targowy. Szkoda, bo kupiłbym sobie czapkę afgańską. Turyści którzy byli na takim targu, mówili że jest ekstra, a najzabawniejsze jest to, że w afgańskiej części targowiska sprzedawcami są tylko mężczyźni, a w tadżyckiej tylko kobiety.

Kilka kilometrów za Iskaszimem jest mostek na którym przed miesiącem zginął Izi. Napisałem kartkę z krótką refleksją i zostawiłem ją w miejscu gdzie ktoś zamocował polską flagę.

Kolejne 100km to najwspanialsze widokowo miejsce na mojej dotychczasowej trasie. Po prawej stronie miałem zieloną dolinę z szeroko rozlaną rzeka z której wypiętrzały się pokryte lodowcami szczyty Hindukuszu, a po lewej strome ściany przedgórza Pamiru. Niestety droga stała się tak kiepska, że musiałem cały czas jechać na stojaka, i własciwie tylko czekałem kiedy się wydynię. No i się doczekałem. Wiejące tu nieustannie wiatry nanoszą na drogę piach o bardzo drobnych ziarenkach, wprost idealnych aby się w nich zakopać. W pewnym miejscu było tego piachu tyle że na zakręcie nie byłem w stanie opanować motocykla. Wywaliłem się na szczęście nie groźnie, bo piach wszystko zamortyzował. Stojąc po kostki w zachowującym się jak ciecz piachu, nie mogłem udźwignąć motocykla, a nie chciało mi się ściągać bagaży. Zatem siadłem na pobliskim kamieniu wyjąłem chleb i popijając go sokiem pomarańczowym czekałem aż nadjedzie jakieś auto. Niestety przez 40min żadne auto nie nadjechało, wiec zostawiłem  motor leżący na środku drogi i ruszyłem na poszukiwanie jakiejś żywej duszy. Po 15min marszu spotkałem dwóch typów, którzy bardzo chętnie zaoferowali pomoc. Po raz kolejny znajomość ruskiego okazała się szalenie przydatna. Wspólnymi siłami postawiliśmy motor na koła i mogłem jechać dalej. Na szczęście jeszcze w Iranie nabyłem paczkę marlboraków dzięki czemu mogłem się jakoś chłopakom zrewanżować.

Tadżycki przewodnik poznany w Duszanbe polecał odwiedzenie XII-wiecznej twierdzy i gorących źródeł w pobliżu wioski Jamczun. Należało zboczyć a głównej trasy i po przejechaniu 7miu km oraz pokonaniu 500m różnicy wzniesień można było na własne oczy te cuda oglądać. Niestety przewodnik zapomniał mnie poinformować że droga ocień płocha, cholernie stroma i kręta. Po przejechaniu 2km na ostrym zakręcie pod górę przez który dodatkowo przepływał strumień nie opanowałem motoru i przywalilem bokiem w skarpę. Przestraszyłem się nie na żarty bo byłem początkowo pewien że złamałem na tym pustkowiu nogę. Stopa znalazła się między kufrem, a skarpą o którą uderzyłem. Na szczęście kontuzja okazała się nie taka straszna – choć stopa spuchła mi jak bania i ciężko chodzić. Skląłem się totalnie za moja głupotę. Tutaj drogi są naprawdę do dupy i jak się jedzie w pojedynkę lepiej nie ryzykować bez potrzeby. Postanowiłem zjechać w dół z powrotem na główna trasę i poszukać jakiegoś miejsca na nocleg. Przejechałem kilka kilometrów i ujrzałem widok wielce surrealistyczny. W przeciwnym kierunku jechał facet z plecakiem na skuterku Piaggio. Okazało się że gość przyjechał z Niemiec na tym skuterku – podobną trasą jak ja. Jednak świat jest pełen szalonych wycieczkowiczów. Pogadaliśmy chwilę, zrobiliśmy sobie zdjęcia, polecił mi ekstra homestay w Biszkeku, po czym każdy ruszył w swoja stronę. W najbliższej wiosce spotkałem trójkę rowerzystów. Parę Szwajcarów i Japończyka. Powiedzieli mi że we wsi Langar za 10km jest dwójka rowerzystów z Polski. Postanowiłem ich odszukać i zanocować w tym samym miejscu.

Homestay okazał się przyjemną hacjendą w tradycyjnym pamirskim stylu, a dwójka polaków to wyjątkowo fajna para Ania i Robert  . Obydwoje przez wiele lat mieszkali i pracowali w Anglii, a wszelkie zarobione pieniądze wydawali na podróże rowerowe po świecie. Właściwie zjeździli już wzdłuż i wszerz całą Azję . Robert napisał książkę Rowerem po Chinach. Teraz chcą wrócić do Polski i znaleźć jakiś sposób na stały dopływ gotówki. Mają stronę internetową (wstroneslonca) i zbierają za jej pośrednictwem kasę na różne drobne, z pożyteczne cele. Tydzień temu za uzbierane 300$ kupili drukarko-kopiarkę dla bardzo bidnej szkoły w jednej z mijanych wiosek. Podobno dyrektor był wniebowzięty. W ogóle to bardzo dużo wiedzą na tematy pamirskie. Zostałem uświadomiony co do zasad budowy miejscowych domów. Okazuje się że tradycja nakazuje przestrzegania ścisłych reguł rozplanowania przestrzeni wewnętrznej, ale jest to bardzo skomplikowane, więc nie będę opisywał. W każdym razie domy pamirskie z zewnątrz bardzo skromne w środku imponują funkcjonalnością i estetyką. Pod wieczór dołączył do nas bardzo ciekawy osobnik. Francuz który w Iskaszimie kupił na targu osiołka i z tym osiołkiem przewędrował 120 km.

Dzisiaj rano Ania z Robertem pojechali dalej, umówiliśmy się że wspólnie zabiwakujemy nad malowniczym, wysokogórskim jeziorem Jaszikul które jest ok 120 km od wioski w której jesteśmy. Ja robię dzień przerwy, bo stopa spuchnięta jak bania więc niech sobie odpocznie i odrobinę wydobrzeje. Dzisiaj cały dzień czytam ksiażki i integruję się z rodziną u której mieszkam. P,o południu zaczęła się psuć pogoda. Wieje bardzo silny wiatr i od strony pakistańskiej przyszły brzydkie chmury. Mam nadzieję że nie będzie lało, bo jutro bardzo trudny odcinek. Muszę przejechać przez przełęcz na wysokości ponad 4300m, a droga ocień płocha i liczne potoki. Teraz, jak zrobiła się lekka dupówa widać i czuć grozę tych gór. Będzie dobrze, byle noga działała.



Biwak pod przełęczą Kizyl Art, 29 08 2010







Leżę w targanym wiatrem namiocie rozbitym pośrodku doliny ze wszystkich stron otoczonej szczytami Pamiru. Krajobraz księżycowy, jakieś drobne trawy, porosty i miliony kamieni. Od północy znad piku Lenina idzie wał czarnych chmur, nie wygląda to dobrze. Muszę tu przeczekać do jutra, aż moja wiza do Kirgistanu zacznie działać. Nieprawdopodobne pustkowie. Ostatnie drzewo widziałem tydzień temu.

Przyjemny homestay w Langar opuściłem po dwóch dniach odpoczynku i kurowania spuchniętej nogi. Pogoda rzeczywiście się znacznie pogorszyła, choć początek dnia był jeszcze całkiem niezły. Docinek drogi który miałem pokonać należał do najpiękniejszych widokowo, choć droga ocień płocha. W pewnym momencie natrafiłem na wodospad który spadał na drogę i przez 20 m droga stawała się rzeką. Pokonanie tego odcinka wymagało rozpakowania motoru i kilkukrotnego przeprawienia się z betami przez lodowatą wodę. W okolicy nie było żywej duszy, więc postanowiłem poczekać aż coś nadjedzie i poprosić o asekurację. Głupio by było utopić motor na takim końcu świata. Po chwili szczęśliwie nadjechał Gaz lecz nieszczęśliwie z 4ma nawalonymi lokalesami. Poprosiłem ich o asekurację, a oni odpowiedzieli zestawem standardowych pytań, myślałem że mnie szlag trafi. Na szczęście jakoś udało mi się przez rzekę przejechać, choć nie obyło się bez awarii. Na jednym z dupnych kamolców urwałem końcówkę dźwigni zmiany biegów. Szczęśliwie z zapasowych śrub , tulejek i nakrętek zmontowałem coś co całkiem nieźle działa, a wygląda jak oryginalny Touratech. Potem droga pięła się do góry przez przepiękne odludzie. W pewnym momencie dostrzegłem dwójkę rowerzystów coś zaciekle fotografujących. Okazało się że to Robert z Anią. Zobaczyli stado baktrianów czyli miejscowych wielbłądów dwugarbnych. Bardzo się ucieszyli na mój widok i vice versa. Postanowiliśmy przejechać jeszcze parę kilosów i wspólnie zabiwakować przed przełęczą Khargush – 4344mnpm.

Po drodze był jeszcze check post - jedyny ślad cywilizacji. Chociaż właściwie z cywilizacją to nie miało wiele wspólnego. Poczęstowałem żołnierzy ostatnimi marlborakami które jeszcze z Iranu miałem, pogadaliśmy chwilę o ciężkim życiu na placówce (18 miesięcy tam siedzą i nie mają przepustki). Potem zrobiłem kawę, akurat nadjechali Ania z Robertem więc razem ją wypiliśmy.

Paręset metrów dalej na niewielkiej łące poprzecinanej strumykami i gęsto pokrytej oślimi kupami rozbiliśmy namioty. Robert ugotował świetny dal. Jestem pod wrażeniem tej pary. Przez lata rowerowej włóczęgi doszli do wielkiej wprawy biwakowej. Właściwie nie używają żadnych gotowych wyrobów typu zupa w proszku. Wszystko gotują z miejscowych produktów, a repertuar kulinarny maja bogaty. Cały wieczór opowiadali o swoich rowerowych eskapadach, było bardzo miło. W nocy spadło trochę śniegu. Zwijanie obozowiska nie było zbyt fajne, a perspektywa jazdy przez przełęcz w mgle i padającym śniegu też mało zachęcająca. Jedynym choć niewielkim pocieszeniem było to, że przynajmniej nie muszę pedałować jak rowerzyści. Pocieszające było również to że 50km za przełęczą kamienista i dziurawa droga wahańska łączy się z Pamir Highway czyli jest szansa na asfalt. Umówiliśmy się z rowerzystami że po dojechaniu do głównej drogi zjadę w boczna drogę10km do wioski Bulunkul. Jeżeli nie będzie tam fajnie wrócę i na rozjeździe ułożę krzyż z kamieni. Na pierwszy rzut oka wioska wydawała się niezbyt zachęcająca. Bezładnie porozrzucane domostwa i zamglona okolica sprawiały trochę przygnębiające wrażenie. Zaparkowałem motor przy pierwszej z brzegu chałupie na której ktoś koślawymi literami napisał hotel. Po chwili zjawił się właściciel i zaproponował pokazanie wnętrza owego przybytku dla turystów. Okazało się dosyć przyjemne – oczywiści jak na warunki pamirskie. Postanowiłem zostać na nocleg, ale wcześniej chciałem się przejechać kilka kilometrów nad malownicze jezioro Jashikul. Jezioro okazało się malownicze tylko teoretycznie bo nisko wiszące chmury i padający drobny śnieg nie pozwoliły napawać się pięknem okolicy. Za to ugotowałem sobie chilil con carne a właściwie zalałem wodą gotowy zestaw turystyczny i zjadłem go z umiarkowanym smakiem popijając kawą z lekko tłustawego kubka. Potem kontemplowałem ciszę i najbliższa okolicę, bo dalsza była w chmurach.

Po powrocie do wsi zadziwiłem się nieco, bo przed homstejem był zaparkowany motocykl na gdańskich numerach, a przy motocyklu majstrował jakiś upaprany olejem gostek. Tak poznałem Sebastiana, jednego z 4ch chłopaków którzy wybrali się motorami z Gdańska do Władywostoku. O No Expirience Expedition ( tak chłopaki nazwali swoja wycieczkę) słyszałem wcześniej od Roberta i Ani. Pojechali do Afganistanu i słuch o nich zaginął. Teraz się odnaleźli, no przynajmniej jeden z nich. Sebastian powiedział , że spotkał rowerzystów i pewnie tez przyjadą na wieczór do Bulunkul. Faktycznie, po 2ch godzinach Robert z Ania dojechali do nas i zrobiła się bardzo sympatyczna atmosfera imprezowa. Problemem był jedynie brak trunków. W Pamirze jest strasznie biednie. Właściwie cała dietę stanowią ziemniaki, cebula i sadzone jajka. Czasem jakieś mięso, ale raczej dla odważnych. O owocach i warzywach to właściwie można pomarzyć, choć parę dni później na targu w Murgabie zakupiłem kilka rachitycznych pomidorów i papryk. Wlaściciel pensjonatu okazał się bardzo zabawnym koleżką. Zaczęliśmy go wypytywać o różne rzeczy między innymi ile dzieci jest we wsi. Powiedział:

arbuzów niet, winogron niet, warzyw niet więc ruchać się nie chce i dzieci niet.

Myślę ze trochę prawdy w tym jest. Ponadto właściciel jest prawdziwym meteorologiem i ma pod opieką całkiem nieźle wyposażony ogródek meteo. Powiedział że jutro będzie piękna pogoda, więc poszliśmy spać w dobrych humorach.

Rzeczywiście poranek był wspaniały. Szczyty gór okalających dolinę w której położona jest wioska przyprószone były świeżym śniegiem. Do tego idealnie przeźroczyste na tej wysokości powietrze i miękko obrysowujące kształty poranne słońce przygotowały nam doskonały plener fotograficzny. Dzień był przepiękny i nie chciało się jechać dalej. Snuliśmy się po okolicy do wczesnego popołudnia. Rowerzyści postanowili jeszcze zostać przynajmniej jeden dzień, a my z Sebastianem ruszyliśmy dalej bo zależało nam na odmoczeniu coraz grubszej warstwy brudu w okolicznych gorących źródłach. Niestety pomimo wielu prób źródeł nie odnaleźliśmy, a do tego pochrzanilśmy tak drogę, że 25km trzeba było jechać totalnym offrołdem. Za to widoki ekstra i kompletne odludzie – koniec świata nastajaszczij.

Wielka to radość jechać po prawdziwym asfalcie. Radości tej dane nam było zakosztować w przepięknej scenerii jaką oferuje droga nr 41 czyli Pamir Highway przed Murgabem. Murgab to bezładnie zabudowana mieścina brzydka jak nieszczęście i do tego położona na wysokości niemal 4tyś metrów. Zatem dodatkowe atrakcje związane z wysokością mieliśmy zapewnione. Na szczęście zaaklimatyzowałem się już wcześniej więc było w sumie ok. Pod hotelem który na pewno nie zasługiwał na to miano spotkaliśmy Artura i Pawłów czyli resztę No Expirience Expeditition. Mieli jakieś kłopoty z motorami i dla tego nie dojechali na umówione z Sebastianem spotkanie. Cała ekipa okazała się bardzo fajna, zatem po zakwaterowaniu w barako-hotelu wybraliśmy się na miasto żeby coś zjeść i wypić. Kafe do którego trafiliśmy nie oferowało bogatego menu, za to imponujący wybór alkoholi. Daliśmy się skusić na tadżycki 5cio letni koniak, co okazało się dla niektórych biesiadników przekleństwem. Szczęśliwie dotarliśmy do hotelu, choć po drodze chcieliśmy reperować wielki wóz, którego tylnie koło ugrzęzło gdzieś za okolicznym szczytem. Rano okazało się że czyjś żołądek nie wytrzymał presji tadżyckiego koniaku i cały korytarz elegancko jest zarzygany. Na szczęście w żaden sposób nie obniżyło to standardu hotelu w którym kwaterowaliśmy.

Zszedłem na dół za potrzebą, do zewnętrznej toalety i natknałem się na sielankowa scenę. Miejscowy tatuś właśnie obdarował zabawką swoja 3letnią córeczkę. Scena byłaby jeszcze bardziej wzruszająca gdyby zabawką nie okazał się świeżo obięty łeb kozy. Myślałem ze zemdleję. Uciekłem z tamtąd czem prędzej.

Potem jeszcze posnuliśmy się po pozbawionym uroku Murgabie, żeby kac minął. Chłopaki jeszcze coś w motorach musiały ponaprawiać jakieś pozostałości po afgańskich bezdrożach. W międzyczasie dotarło 2ch włochów na motorach. Byli w desperacji bo przebili jedyną dętkę zapasową. Pośmialiśmy się z nich troche i obdarowaliśmy nowa dętką. Byli wniebowzięci. Zdecydowali już nie jechać dalej żeby nie kusić losu – jak to włosi. Ruszyliśmy w drogą ok 15.00. Czekała nas najwyższa na dotychczasowej trasie przełęcz 4600m. Droga wiodła przez przepiękne pustkowie. Po prawej stronie widać było chińska granicę ogrodzoną zasiekami, a za nią szczyty ponad 6cio tysięczne.

Przed przełęczą musieliśmy się zatrzymać bo jeden z motorów zaczął się buntować. Bardzo kiepskie paliwo plus duża wysokość powodowała taki spadek mocy że podjazd na przełęcz okazał się nie lada wyzwaniem dla afryk. Na szczęście nie daleko był dom jak się okazało jedyny w promieniu wielu kilometrów, a w domu bardzo przyjemna rodzina, która natychmiast zaoferowała nam czaj i malą przekąskę, czyli lepioszkę (taki ichniejszy chleb) z jogurtem. Okazało się że są pasterzami, w lecie pasą tak wysoko swoje 300owiec, a w zimie to nie wiem co robią, chyba drogą odśnieżają. Żyją na tym odludziu bez prądu i innych udogodnień z małymi dziećmi oraz całym inwentarzem, lecz nie sprawiali wrażenia nieszczęśliwych. Podarowałem gospodarzowi zapasową czołówkę, jemu się na pewno przyda, a mi nie wiadomo. Po posiłku rozjaśniło mi się w głowie i zaproponowałem Baszanowi żeby wyjął filtr powietrza, to silnik będzie miał więcej tlenu i może jakoś pójdzie pod tą górę. Rzeczywiście po wyjęciu filtra motor nabrał nieco wigoru.

Potem nagle zapadła noc, bo zasiedzieliśmy się trochę u sympatycznych gospodarzy, więc trzeba było szukać noclegu. Zwłaszcza że asfalt też się skończył, a nocna jazda po kamiennej pralce pełnej dziur mogła skończyć się nie najlepiej. Po chwili udało się nam wypatrzyć dogodne miejsce na biwak. Była to po prostu wielka równina pokryta drobnymi kamykami, a dalej słychać było potok.

Niebo było nieprawdopodobne. Wysokość i brak cywilizacji w okolicy sprawiły że gwiazdy dosłownie przytłaczały. Miałem wrażenie że można je łapać rękami.

W nocy był mróz, ale rano obudziło nas piękne słonce. Po porannej kawie, zwinęliśmy obozowisko i ruszyliśmy w dalsza drogę.

Tego dnia chłopaki mieli opuścić Tadżykistan, a ja musiałem jeszcze poczekać bo ważność mojej wizy kirgiskiej zaczynała się dzień później. Postanowiłem dojechać z nimi do granicy, a potem gdzieś sobie zabiwakować. Po drodze minęliśmy jakąś zagubioną w górach wioskę, gdzie udalo się nabyć parę litrów kiepskiej benzyny za duże pieniądze. Facet który sprzedawał nam benzynę oczywiście zadał serię standardowych pytań. Jak się dowiedział ze my z Polszy to zaczął nam opowiadać jak to pięknie było w Czechosłowacji kiedy on tam był. Zapytałem kiedy był w tej Czechosłowacji, odpowiedział że 68 roku. Zatem nie mieliśmy więcej pytań.

Po przejechaniu kolejnych 20km zboczyliśmy z głównej trasy żeby ugotowac obiad nad malowniczym jeziorem Karakul. Podobno wiele milionów lat temu meteoryt walnął i tak powstało jezioro. Bez względu na to jak powstało jest bardzo malownicze, choć sceneria surowa, same kamienie, trochę burego piachu i jakieś suche krzaczki, ale za to przejrzyste powietrze i otaczające je ośnieżone szczyty sprawiają że widoki są naprawdę ekstra.

Obiad nam się nie zbyt udał. Makaron - jedna wielka klucha, a sos kwaśny jak cholera. Zdecydowanie jeden z gorszych posiłków w trakcie całej dotychczasowej wycieczki.

Po przejechaniu kolejnych kilkudziesięciu kilometrów przez tą księżycową krainę, dotarliśmy do przełęczy Kizyl Art. Tu kończy się Tadżykistan i zaczyna Kirgizja. Chłopaki pojechali dalej, a ja zjechałem nieco niżej i rozbiłem namiot w dolinie nad strumieniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz